czwartek, 20 października 2022

Nowe Opowiadanie na Blogu - Zapomnieni.

 Zapraszam do czytania nowego opowiadania "Zapomnieni".


https://opowiadaniazurisa.blogspot.com/p/opowiadania.html?m=0


poniedziałek, 2 maja 2016

Cykl "Pryzmat": 1.01. Człowiek XXI Wieku

Człowiek XXI weku:
Idę przez życie bez nadziei i szansy na szczęście, gdyż gdzie istnieje radość kiedy pustka dotyka mojej duszy. Istnieję, choć nie potrafię się nazwać. Nie mogę znaleźć sposobu poznania swojej tożsamości, swojej esencji. Nie mogę nieść brzemienia decyzji którymi tworzę swoje imię; imię którego przecież nie znam. Wynurzam się z odmętów żalu i cierpienia by dotrzeć do rzeczywistości moich braci i sióstr. Samo cierpienie definiuje jedynie przez subiektywny ogląd na rzeczywistość, która w swej złożoności jest przecież prosta - wszystko ma swój początek i koniec, lub wpada w domykający się cykl. Humanizm. Nihilizm. Egzystencjalizm. Wybór. Życie. Słowa, mające dla mnie duże znaczenie, tworzące przezrocze mojej osobowości. Nie czuję nic poza tym co sensualne. Nie wiem czego chcę, chcąc jednak to odkryć. Szukam odpowiedzi na pytania, których nie mam siły zadawać. Czujesz się tak samo? Nie powiem Ci o tym, gdyż społeczeństwo tworzy strukturę bezosobowej komunikacji – Ja, pośrednik, Ty. Nie jak dawniej, czyli prostsze, naturalne - Ja i Ty.
Czy Opowieści przodków dzisiejszego porządku na świecie są dla nas wystarczające? Czy może chcemy określić siebie przez to co robimy, czym i kim się stajemy? Bo przecież pełna istota twojego i mojego życia nie jest definitywnie określona? Każda chwila, wybór i otaczający nas świat potrafi dać nam nową perspektywę, nową jakość bytu, który nazywamy życiem. A jednak to trwonimy.
Dla mnie liczą się dwie rzeczy: ludzie i piśmiennictwo. Interesuję się tym co czasami nieuchwytne, przebrzmiałe uczuciami, myślami i stanami innych osób. Rozmawiam z wielkimi naszego świata poprzez analizę tego co pozostawili po sobie – dzieła spisane, namalowane i odtworzone przez mimików naszych czasów – artystów. Gdzie podąża świat, który poprzez wyrywkową eksplorację przeszłości próbuje znaleźć nowy sens świata niezrozumiałego. Większość z osób w rozwiniętych krajach, trzyma w ręku narzędzie, w którym znajduje się przesmyk, skrót do niemal nieograniczonych zasobów wiedzy. Do czego go używamy? Zobaczmy: najczęściej do zapełniania pustki. Kiedy próbujemy uciszyć niegasnące, płomienne myśli i wątpliwości za pomocą tego co zabiera nam czas, o który przecież tak ochoczo walczymy. Próbujemy zaoszczędzić chwilę na pewnych czynnościach, rezygnacji z tego w co wierzymy i co kochamy, by odnaleźć chaotyczną nicość własnej tożsamości – jak możemy wiedzieć kim jesteśmy, skoro chłoniemy to co dostępne, nie szukając aktywnie odpowiedzi.
Niedawno czytałem spisany wykład Jean-Paul’a Sartre’a pt. Egzystencjalizm i Humanizm. Choć sam orientuję swoją perspektywę opartą o przesłanki nurtu egzystencjalizmu, który poznałem przez swoje studia nad terapią, psychoterapią oraz psychiatrią podczas swoich studiów, do każdego dzieła czytanego w moim życiu staram się podchodzić z rezerwą, czyli z szacunkiem dla autora, który nazwałbym konstruktywną krytyką. Zwykle notuję sobie zdania, które wybrzmiewają echem w mojej pamięci i tak oto jedno z nich, pochodzące z dzieła wspomnianego wyżej autora: „Nie ma nic poza człowiekiem niż on sam, co mogłoby rozwiązać problem ludzkiej egzystencji.” – Nie zrozum mnie źle drogi czytelniku. Fatalizm samotności w tym świecie, gdzie człowiek sam miałby określić istotę życia, które stało się jego udziałem, może być przygnębiający czy wymagający, lecz jednocześnie może nas pocieszyć. Jak? Otóż jeśli nie ma siły, która na nas wpływa, a sami tworzymy subiektywne dzieło naszego życia, w takim razie możemy osiągnąć o wiele więcej, niż kiedy założymy wpływ fortuny na to co nazywamy wolną wolą. Biorę oczywiście pod uwagę zewnętrzne czynniki determinujące życie akie jak zdrowie, sytuacja materialna, kontekst społeczny etc. Jednak nie zmienia to faktu, iż siła ludzkiego ducha* jest zatrważająco nieprzewidywalna. Zawsz znajduje się jakaś osoba, stawiająca pytania, mnożąca odpowiedzi i wyjaśnienia w sposób do tej pory niespotykany. Jak dla mnie to pocieszająca myśl, którą zamykam dzisiejszy wpis.

Czekam na Twoje rozmyślenia czytelniku – nie zawiedź świata egoistycznie trzymając swoje świetne myśli tylko dla siebie!
Jeśli masz taką możliwość, powiedz innym, których mogą zainteresować takie treści. Będę wdzięczny.
Pozdrawiam,
Zruis Rhaan.


* Ducha rozumianego w dwojaki sposób – religijnie i niereligijnie. Religijnie jako esencję, duszę człowieka, lub niereligijnie, jako wolę, siłę wewnętrzną i ludzki potencjał.

Powrót w 2016 roku

Witam Was Serdecznie!

Życie czasami stawia przed nami wyzwania. Mój ostatni rok takim zdecydowanie był , lecz teraz wracam do pisania także na blogu. Mój warsztat powinien się odrobinę zmienić - mam nadzieję że na lepsze. Planuję zamieszczać tutaj także wpisy związane z moimi przemyśleniami, niezwiązane, bądź związane jedynie latentnie z światem fantastyki. Przede wszystkim, będę wstawiał oczywiście kolejne rozdziały o tym co dzieje się w fantastycznym świecie Gahli.

Zapraszam,
Zuris Rhaan.

piątek, 6 marca 2015

Rozdział IX 'Uczony'

Rozdział IX
'Uczony'
Każda legenda zaczyna się od bohatera, który swoim życiem ma za zadanie udowodnić jakąś ponadczasową prawdę. Jego misją staje się urzeczywistnienie, wyolbrzymienie bądź destrukcja i całkowite zanegowanie cnoty lub konkretnej wartości. Rzadko jednak, choć to się przecież zdarza, ukazuje nam się człowiek, którego życie podlega jednemu celowi: usprawiedliwić ludzkie wybory, które otrzymują etykietę potworności, bestialstwa, czy nieludzkiego, dzikiego postępowania. Jeśli nie rozumiemy czyichś zachowań, próbujemy je przeistoczyć za pomocą całej machinacji językowej, mającej uzurpować sobie prawo do zbudowania barwnego, utopijnego wytłumaczenia dlaczego ten ktoś zabił, zbezcześcił, czy poniżył osobistą godność innej istoty. W świecie, w którym śledzimy ostatnie wydarzenia naszej dwójki, nazwijmy to delikatnie "dobranych kompanów", znajdziemy całe setki istot, których okrucieństwo dotyka wymiaru wydawałoby się niedostępnego dla uczynków zwykłego-śmiertelnego człowieka. A jednak, skala występków i twórczość w tym zakresie, przerasta niekiedy najbogatsze dzieła artystyczne współczesnych geniuszy, którzy będąc nadwrażliwymi, nie potrafili ujarzmić nieludzkich potworności i przedstawić je w wystarczającym stopniu w formie jakiegokolwiek artyzmu. Zawsze pozostaje lekki niedosyt. Wróćmy jednak do dwójki naszych bohaterów.
Angus nigdy wcześniej nie doświadczył spotkania z jakimkolwiek bogiem. Sama idea potężnych, nieśmiertelnych bytów, wiszących gdzieś w niebiosach, wydawała mu się raczej irracjonalna, aniżeli wspaniała i wszechpotężna - a po ostatnich przejściach, jego wrażliwość na obecność boskiej istoty, wyraźnie się zmieniła. Najpierw boska moc wypełniała jego istotę, wypalając coś czego nie był w stanie dotknąć ni ciałem, ni rozumem. Potem rozdroże na którym stanął, ukazało mu błyśnięcie tworzonej przyszłości, z której nikt nie byłby zadowolony - oprócz może samych dewastatorów.
Teraz szedł bez słowa na północ, mając przy boku przypięty mocno boski oręż, a za nim, również milcząc i wydawałoby się swawolnie poruszała się filigranowa w swej budowie małpka, skrywająca tajemnicę magicznego potencjału ukrytego pod płaszczem iluzji. Alternatywą mogła być przekierowana, bądź co bądź olbrzymia energia życiowa do innej, skromniejszej formy - małego ssaka, zajadającego się krakersami, owocami i warzywami. Wyszli z okręgu miasta i bez żadnego przygotowania na trakt, jak chociażby ekwipunek, zapasy, czy w końcu wierzchowce,  kierowali się ku niepewnej i nie do końca zrozumiałej części bezkrólewia, zwanego obecnie Clader, czyli terenu w głównej mierze zamieszkałego przez ludzi. Później przed nimi znajdowały się nieskończone w oczach podróżnika zalesione tereny potężnej Sędziwej Puszczy. Kolejne etapy podróży to znowu ludzkie ziemie, przeprawa przez największą rzekę północy i południa, oraz wejście na wyniszczającą życie, gorącą i wydawałoby się niekończącą się pustynię. Ale skąd Angus wiedział że to tam ma się udać? Przecież jedyne co spostrzegł to gigantyczna, można rzec monumentalna arena walk, na której płyną niekończące się strumienie brutalnie wywalczonej krwi. Jest to kwestia śladu, który zostawiła w nim "boska" wizyta. Kiedy aspekt bóstwa, którego nawet nie znał z imienia czy aury wskazał mu to miejsce, równolegle do jego pamięci napłynął szereg wspomnień należących do kogoś innego, zawierających obrazy, dźwięki stojące na drodze pomiędzy jego aktualnym miejscem przebywania, a dalekim celem stojącym gdzieś na horyzoncie, a nawet dalej, niż jego, czy jakiekolwiek oczy mogłyby sięgnąć.
Kiedy Fasema oddalała się coraz bardziej za plecami naszych bohaterów, bedąc jednocześnie miejscem w którym doszło do niezwykłego, choć w żadnych kronikach niespisanego zdarzenia, nazywanego przez uczonych w piśmie kapłanów przejęciem, a które według teorii powinno wypalić to czym każdy śmiertelnik może się poszczyć, czyli jego jedyna nieśmiertelna cząstka - jego duszę - Kaleb zastanawiał się, dlaczego od dobrych kilku godzin marszu ich rozmowa była szeregiem niskich, niesłyszalnych tonów nazywanych popularnie ciszą, kiedy wcześniej chłopak pytał niemal o wszystko. Patrząc na jego plecy odrobinę zwolnił, gdyż do tej pory prawie całą drogę truchtał. Moment - pomyślał. - Czy to możliwe?
- Angusie.
- Tak? - odezwał się szeptem i przekręcił lekko głowę w stronę nadążającą za nim kapucynką, nie ukazując mu jednak swego lica.
- Stałeś się świadkiem?
- Świadkiem czego? - nie zrozumiał.
- Przeszłości swego przodka. Obserwatorem tego czego on dokonał w swym pobłogosławionym żywocie.
- Nie wiem, ale widzę obrazy nieznanych mi miejsc, słyszę obce dźwięki napływające niezrozumiałymi falami, a których nie miałem okazji doświadczyć i czuję zapachy, których nie mogę zrozumieć - zatrzymał się i obrócił do Kaleba. Oczom czarownika ukazała się twarz, która niepodobna była do tej której się chociażby spodziewał. Cała była nieludzko pomarszczona, jakby pod skórą były wydrążone grubości kciuka wąwozy, które na powierzchni zostawiają kaprawe wzory, mogące odstraszyć nawet najbardziej tolerancyjne ladacznice w nadmorskich zamtuzach. Jego oczy wypełnione były czerwonymi i lekko sinymi żyłkami, a usta straciły na swej naturalnej barwie, nabierając jednocześnie zepsutego odcieniu czerni i zieleni. Gdzieś daleko między drzewami słyszalny był ruch, na który jednak nie zwracali uwagi.
Przed Kalebem stała maska, której w życiu by nie poznał, gdyby tego człowieka ktoś mu przyprowadził pod nogi.
- Jak się czujesz? - zapytał zdeformowanego Angusa, który chyba nie miał świadomości swego wyglądu.
- Jakby moja głowa stała się teatrem cudzego życia, a moje ciało prostymi rekwizytami, manipulowanymi przez nieznanych mi aktorów.
- Ciekawie to ująłeś. Skąd znasz to określenie?
- Nie wiem. Przepuszczalność mojego umysłu zdaje się przyjmować wszystko to co stało na drodze mojego przodka. Chyba masz rację - Angus niespodziewanie opadł na kolana. Z zamkniętymi oczami starał się łapać powietrze. Kaleb spostrzegł, iż na jego szyi, idąc niczym potok zniszczenia, trucizny od jego oczu, rozpływa się pod skórą kolejna gałąź wyniszczającej energii, zostawiającej za sobą ślad zepsucia. Młody kowal przewrócił się na bok, uderzając barkiem o utwardzony grunt.
Znajdowali się teraz na odnodze traktu z Fasemy do Klezso, niezbyt dobrze osławionego miasta żeglarzy, awanturników, świata podziemnego oraz kilkunastu ukrytych organizacji złodziei, o których wszyscy wiedzieli, lecz nikt nie raczył dyskutować. Wokół nich znajdowały się wysokie brzozy, które jednak nie raczyły swym zbyt gęstym zalesieniem. Widać było, iż tutaj, na drodze do miasta z użytecznym portem, dziesiątki karawan miesięcznie wydeptywało tutejsze tereny.
Kaleb spoglądał na nieprzytomnego "wybawcę" świata ludzi i cicho westchnął. Choć droga była od kilku godzin pusta, a jedynym przechodniem była mała, trzyosobowa rodzina idąca w drugą stronę na początku ich marszu, to  niepotrzebne narażenie przedmiotu, jaki dzierżył Angus byłoby nierozsądne. Co prawda nikt by nie ważył się go tknąć, a nawet jeśli to z wiadomym dlań skutkiem, to nigdy nie wiadomo. Tamten przywódca czarnego oddziału skądś wiedział, a może wyczuł przebudzenie się oręża pogromcy demonów. Jeśli on mógł go wytropić, prędzej czy później zrobią to też inni. 
- Nie możemy na to pozwolić - powiedział do siebie. 
Zbliżył się do powalonego Angusa i nałożył na jego czoło swe malutkie, włochate dłonie, sięgając w głąb jego umysłu, by wydobyć stamtąd przyczynę dziwacznego stanu nieświadomości. Przymknął powieki i jakby w odwecie ujrzał burgundowe, jaśniejące mocne światło, z resztą po chwili całkowicie go oślepiające. Choć Kaleb nie był młodym jegomościem, to w całym swym stosunkowo młodym życiu, nigdy nie miał styczności z tego typu wizją, podczas "próby odkrycia", czyli działania mającego na celu  odsłonięcie przyczyn leżących u podłoża zagadkowych stanów, których medycy nie potrafili w żaden sposób ustalić. Dzięki tej umiejętności, w dalekiej przeszłości kilkakrotnie uratował życie wysoko postawionych w hierarchii możnowładców z potężnych miast Voimy i Liri. Jego czyny nie spotkały się z obojętnością, a raczej były zarzewiem sprawnej kariery młodego człowieka, który jak się okazało, skrzętnie potrafił to wykorzystać. Teraz jednak jego działanie okazało się bezowocne. Przy każdej wizji, widział twarz, sylwetkę, bądź symbol istoty, osoby czy bóstwa deprawującego w określonym celu "badanego". W tym przypadku było inaczej. Z ciemności powstał jaskrawy, a potem nie do zniesienia rażący snop szkarłatnego światła. Co miało to oznaczać? Kto potrafi ukrywać swoją postać przed oczami kogoś takiego jak Kaleb? Pomimo swej skromności, trzeba jednak przyznać, że swego czasu, był jednym z najwybitniejszych przedstawicieli swej profesji. Teraz jednak nie przyniosło mu to niczego.
Wrócił. Uniósł swe powieki i zobaczył, iż cała szyja miała identyczną strukturę, co wcześniej policzki, czoło i nos Angusa. To nie wróży niczego dobrego - pomyślał. Spojrzał najpierw na wschód, by obrócić się dookoła zwróciwszy się ku zachodowi. Miał świadomość miejsca, które choć zdecydowanie będzie zboczeniem z ich drogi, którą jak się wydaje wyznaczył pod wpływem boskiego impulsu Angus, to jednak może stać się miejscem uleczenia jego niespodziewanie fatalnego stanu. Tylko jak go przenieść? Obejrzawszy swoje niezbyt muskularne kończyny i wykluczając absurdalną próbę niesienia około osiemdziesięcio-kilogramowego ciała, Kaleb miał ciężki orzech do zgryzienia. Szukanie pomocy nie wchodzi w rachubę. Niestety daleku mu do unikalnych przedstawicieli włodarzy wolą, więc taki transport, choć docelowo idealny, był nieosiągalny. Pozostało owładnięcie, które jak było mu wiadomo, wiązało się z ogromnym ryzykiem.
Owładnięcie działało podobnie jak na zasadzie demonicznego, czy uświęconego opętania, lub jak to woli boskiego przejęcia. Każdy kto podejmował się takiej próby, na istocie która była już wcześniej poddana takowej próbie, ma ogromną szansę na to, iż stanie w płomieniach. Nie dosłownie oczywiście, lecz struktura jego duszy, może w zastraszający sposób się rozwarstwić, by docelowo znaleźć się w pustce, z której według podań, nie ma wyjścia.
Kaleb rozważał użycie tego zabiegu, gdyż zdawał sobie sprawę z wagi młodzieńca, którego zaakceptował święty artefakt, należący do jakby się wydawało więcej niż jednego bóstwa - to uwierzcie mi, nie zdarzało się, przynajmniej nie przez ostatnie kilkaset lat, kiedy kroniki są prowadzone wyjątkowo skrupulatnie.
Jeśli zdecyduje się użyć owładnięcia, bądź jak to woli astralnego wykluczenia, jego duchowa jaźń, zajmie miejsce tej należącej do prawowitego właściciela danego ciała, wypychając duszę nie wiadomo gdzie. Zakładając, iż ingerencja bóstwa, kimkolwiek ono było, pochodziło ze świata duchowego, a ów zaklęcie było typowo magicznym ubezwłasnowolnieniem ducha, istnieje mała szansa, iż się to powiedzie. Jednego Kaleb mógł być pewien - wyprawy na manowce pamięci Inaurisa i jego poprzedników a prawdopodobnie wyznawców bóstwa wojny i konfliktów, były wysiłkiem, który umysł Angusa nie wytrzyma, a ciało przeistoczy się w kilka gramów pyłu.
Miotany dylematem, który to nie on powinien rozwiązywać, dotknął rozgrzanego do granic możliwości czoła Angusa. Jego oczy pod zamkniętymi powiekami, zdawały się rzucać we wszystkie strony. Włosy momentalnie zmatowiały i odsłoniły większość skóry na jego łysiejącej głowie.
Kaleb wiedział jak wygląda owładnięcie. Jakie wykonać gesty poparte odpowiednią inkantacją. Wiedział także, iż podczas przejścia straci on świadomość na pewien krótki okres czasu. Ich ciała będą bezwładne, a oni narażeni. Zastanowił się. Mając to na uwadze, odszedł na metr od nieprzytomnego ciała młodego kowala i wyciągnął przed siebie zarośniętą rękę układając w odpowiednim kształcie dłoń, która miała być symbolem gestu, który przed wiekami jeden z pierwszych iluzjonistów ustanowił jako gest tworzenia. Trzy palce - wskazujący, serdeczny i środkowy były ze sobą połączone i uniesione do góry, najmniejszy z palców wyprostowany kreślił miejsce od którego zacznie pojawiać się osłona iluzji, natomiast kciuk w momencie skończenia inkantacji miał dotknąć wskazującego palca. Zaczął wypowiadać formułę nauczoną przed dekadami u swego srogiego, wyjątkowo uzurpującego sobie prawo do bicia swych podopiecznych podstarzałego nauczyciela. Kończąc magiczny poemat, wyrecytowany w sposób perfekcyjny a była to zawsze najmocniejsza strona Kaleba, czyli jego "warsztat" magiczny - obszedł po okręgu leżącego i dławiącego się teraz własną krwią, która prawdopodobnie zaczynała wypełniać mu płuca, Kaleb zakończył swe dzieło. Wokół nich, w kształcie nazwijmy to połówki jabłka, otoczyła ich iluzoryczna aura, która ukryła ich przed jakimikolwiek oczami. Choć był to jedynie obraz, który z łatwością można by przejść, to musiał wystarczyć na te kilka chwil, których półmag potrzebował by owładnąć ciało jednego z wybrańców i ocalić go od niechybnej śmierci. Nie tracąc czasu stanął nad zniekształconą twarzą Angusa i nałożył na jego zamknięte powieki ręce. Dlaczego oczy? Gdyż według wierzeń, z których wywodzi się ten rytuał, są one jedynym pomostem ze świata zewnętrznego do świata dusz, czyli popularnie tzw. zaświatów. Ze środka rozglądając się i spoglądając przez stworzoną iluzję na jej fakturę, można ją przyrównać do pofałdowanej powierzchni wody, która bezszelestnie skrywała sekrety, które miały pozostać w ukryciu.
Kaleb zaczął wymawiać trudną sekwencję uświęcających zdań, wypowiadanych w zapomnianej, wyniosłej i można rzec szeleszczącej mowie Hamirów - dawnych nauczycieli kunsztu magicznego. Każde słowo było warte ich życia, a inkantujący zaklęcie, miał tego pełną świadomość. Długo to trwało, a ciało Angusa wcześniej drgające i wijące się w agonii, niespodziewanie uspokoiło swe wybryki. Ostatnie słowa, budujące uświęcenie obydwu dusz i mające na celu zapewnienie im powrót do swych "naczyń", były już przyjemną alternatywą, dla dziesiątek zdań, wypowiadanych na cześć pierwszego kreatora i źródła magii, bóstwa Ferlősa.

Kiedy słowa zaczynały zamykać całość, a zaklęcie budowało więź między nimi dwoma, Kaleb w odpowiedzi na ledwo zauważalny ruch, gdzieś w oddali za iluzoryczną zasłoną, zobaczył sylwetki sześciu, może siedmiu czarnych istot, które kierowały się w ich stronę. Było jednak za późno - zaklęcie zaczęło działać...


niedziela, 22 lutego 2015

Rozdział VIII "Posłannictwo"

Rozdizał VIII
'Posłannictwo'

Angus padł na plecy po chwili wytchnienia, kiedy łapczywie starał się pochwycić choć odrobinę splugawionego śmiercią powietrza. Przemiana w tego kogoś, lub to coś, czym się przed momentem stał, była niebywale wyczerpująca. Dopiero po kilkunastu oddechach poczuł, jak wszystkie jego mięśnie są zmęczone, odmawiając posłuszeństwa, a jego żyły płoną ogniem prawdziwej żywej magii. Kaleb zajadając się swym sucharem, patrzył na niego spode łba. Kiedy oddech jego kompana był ciągle niespokojny, on wskoczył na drzewo przy którym teraz odpoczywali i rozejrzał się dookoła. Wielkie cielska czterorękiego, magmowego giganta, oraz jego skalnego kuzyna, rozłożyście i z gracją rozkładały się nieopodal. Punkty w których jeszcze przed chwilą dwie bandy pokracznych orków uciekały przed półboskim jestestwem, były teraz jedynie wypalonymi do cna miejscami ich wiecznego spoczynku - jeśli można go takowym w ogóle nazwać. Wszędzie tam gdzie jego magia przeistoczyła swoiste wyobrażenia w faktyczne, realne i okropne dokonania, widniały lekko zarysowane symbole, niczym wygrawerowane w ziemi znaki, naznaczające miejsce, w którym została użyta tak wielka i najwyraźniej boskiego pochodzenia moc. Aby uznać to jedynie za magię, mogłoby być lekkim niedocenieniem potęgi jaka została sprowadzona na ten padół łez, a drżące serce Angusa, ledwo wytrzymało potok energii przezeń przepływający. Kaleb kończąc swój posiłek zbliżył się do na wpół przytomnego kompana.
- Widzisz mnie? - zapytał.
- Tak - nie rozumiejąc odpowiedział Angus, po czym ujrzał pełne zdziwienia osłupienie na twarzy kapucynki i krótkotrwałą, acz zauważalną ulgę. - Moment. To mogłem oślepnąć?!
- Nie przesadzaj. Najwyżej na kilka lat - bezskutecznie uspokajał Kaleb, rozglądając się wokół.
Angus machnął ociężałą ręką z zamiarem dosięgnięcia towarzysza, lecz jego dłoń opadła mu bezwiednie na brzuch. Z wysiłkiem podniósł głowę. U jego stóp spoczywał teraz wspaniały oręż, lekko jeszcze jaśniejąc perłowym światłem. Wspomnienie siły drzemiącej w tak niepokornym i potężnym przedmiocie, wypełniającym jego całe wnętrze światłem, wydawało się teraz jedynie złudzeniem, krótkim snem, który pozostawia nam niedosyt i chęć sięgnięcia po kolejne doznania, jak każde doświadczenie stanów dla nas nowych, a wprawiających nas w osłupienie zakraplane ciekawością.
Po chwili ciężkiego oddychania i stopniowego uspakajania rozedrganego ciała, świadomie rozejrzał się dookoła. Wszystkie napotkane istoty zniknęły, a jego dłoń aż do łokcia była znacząco poparzona. Żyły niczym błyskawice, poturbowane świetlistą energią płynącą z miecza, krzyczały o odrobinę snu i możliwość regeneracji. Jego dusza jednak, łaknęła ponownego wejścia w ten "stan". Mógłby teraz sięgnąć po każde, nawet dnia wcześniejszego, marzenie i za pomocą srebrnej dłoni pochwycić je!
Mocne uderzenie w potylicę zdekoncentrowało go na chwilę.
- Nie idź tak daleko baranie. Przed tobą jeszcze dziesiątki ścieżek, które może, i to mówię z naciskiem na może, zrobią cię godnego używać tej broni.
- Wiem chyba lepiej czy jestem godny, tak?
- Godny czego? Potęgi? Białego Spojrzenia? Krwawego Bluźnierstwa? Czegokolwiek, młoda bestio, co z góry nie zabije wszystkich, wliczając w to mnie?
Angus przymrużył oczy, nie miał pojęcia o czym mówił teraz Kaleb.
- Miałem otrzymać wszelką wiedzę mojego przodka. Tak rzekłeś.
- Owszem. Otrzymasz ją pełną, kiedy sytuacja będzie tego wymagać, a ty nie będziesz zwierzem
z niebiańskim rynsztunkiem i brakiem jakiejkolwiek ogłady, by wysłuchać mojej rady.
- Ale... - starał się przerwać mu Angus, jednak jego gardło ugrzęzło w skurczu, jakiego jeszcze nigdy nie doświadczył. Pomimo fatalnego zmęczenia zaczął łapać się za krtań, by pochwycić odrobinę powietrza.
- Zamilcz! - głos Kaleba zabrzmiał niczym grom odbijający się gdzieś daleko między górami. Angus zaczął robić się czerwony na twarzy, a jego oczy stały się szkliste i błyskawicznie mrugające niczym narażone na okropny, pustynny wiatr. - Teraz posłuchaj mnie. To co zaszło, było szczęśliwym zbiegiem okoliczności - machnął ręką jak od niechcenia ręką, a niewidzialny, stalowy chwyt puścił Angusa. Powietrze potoczyło się, niczym wicher przez jego płuca. - W takich przypadkach jak ten, jeśli spotkamy na drodze coś, co w, hmm, nazwijmy to "intuicji" miecza wygląda jako zbyt potężne dla ciebie, wówczas rdzeń broni, czyli esencja boskości zrobi wszystko aby obronić swojego chociażby tymczasowego właściciela.
Kaszląc co chwilę, Angus wykrztusił z siebie pytanie:
- Jak to tymczasowego?
- Mówiłem ci już, iż na świecie jest kilkoro podobnych tobie osób, które z lepszym lub gorszym skutkiem mogą dzierżyć ten cud, wykonany z pewnością przez jakiegoś świętego kowala - Kaleb zamyślił się przez chwilę, a Angus poczuł iż jego ciało z powrotem będzie słuchać wydawanych mu poleceń. Wstał. Nie wiedzieć czemu rozmasował sobie nadgarstki.
- Ale to ja walczyłem. Ja zabiłem to całe ścierwo.
- Ha! A to dobre. Z pewnością miecz dał ci świadomość tego co się stało, lecz przekaz pochodził, hmm, nazwijmy to z góry - wskazał malutkim kciukiem niebo. - Czujesz ból w mięśniach? Spójrz na ślady na nadgarstkach, dłoniach, stopach i gdziekolwiek na swoim ciel - Angus obejrzał swoje ciało. W każdym wspomnianym miejscu, widniały szerokie, dwukrotnie większe od ludzkich odciski dłoni, które niczym pył na skrzydłach motyla, ukazały smutną prawdę całkowitej dominacji, której się poddał, nie mając nawet o tym świadomości. - Pamiętaj droga bestio, gdyż tak do ciebie będę mówić, to dzierżenia takiej broni potrzebne są cnoty takie jak męstwo, wiara w wyższe siły i płomień sprawiedliwości niesiony w sercu, potrzebna jest także odpowiednia uległość, ludzka "słabość", zwana najczęściej lękiem, którą określony bóg, może wypełnić swym błogosławieństwem.
- Zatem jestem jedynie narzędziem? Takim jakie sam wykonywałem jeszcze kilka dni temu?
- Jesteś znacznie czymś więcej, droga bestio. Stałeś się zamysłem, naczyniem które poniesie ze sobą zarzewie sprawiedliwości i strąci z piedestału władzy tych, którzy na nią nie zasługują.
- Czyli kogo?
- Nie bądź zbyt niecierpliwy. Wszystko przyjdzie w odpowiednim czasie.
- Zatem nic nie mogę zrobić, tak?
- Możesz wszystko, lecz każde twoje działanie, w tej chwili obarczone jest konkretną konsekwencją, której zawiłości, nawet ja nie zrozumiem - westchnęła sobie mała kapucynka, sięgając za swoje "tymczasowe ubranko" i dotykając jakiegoś przedmiotu. Ruch ten wydawał się umknąć uwadze Angusa, który trawił teraz wieść o boskich kajdanach, które sam pozwolił sobie założyć.
- Nie - rzekł cicho. Chwiejnie wstał i ruszył przed siebie na południe.
- Nie robił bym tego gdybym był tobą - powiedziała kapucynka i odsunęła się do tyłu. Miecz leżał teraz za plecami swego właściciela, jakby nigdy nic. Oczywiście dla zwykłego, niemagicznego laika. Dla kogokolwiek kto posiadał jakąś nić z wymiarem energii magicznej lub duchowej, wyczuwalne było narastające gromadzenie się czegoś wyjątkowo niebezpiecznego, co swój upust znajdzie w przypomnieniu kto tu jest prawdziwie "panem".
Angus mimo wyczerpania szedł jednym tempem. Każdy krok stawał się coraz cięższy, aż w końcu po kilkunastu metrach stanął chwiejąc się to do przodu to do tyłu. Najpierw usłyszał trzask, bądź pstryknięcie, które zdawało się dochodzić zza jego pleców. Obrócił w tym kierunku twarz. Pierwsze co zobaczył to burgundowo-czarny kształt gigantycznego mężczyzny-wojownika. Wszystko było rozmazane, a Angus próbował dojrzeć jego lico, albo chociażby jakikolwiek znany mu kontur. Sylwetka jednak drgała, niczym pieszczona wyładowaniami błyskawic i uginała się to w lewo to w prawo. Odczuwalne było jednak spojrzenie tej istoty, która skupiała się zdecydowanie na kaprawych oczach Angusa, tworząc nieokreśloną aurę. Pierwsze co poczuł to potężne uderzenie gorąca, zdumiewająco chaotyczne zawroty głowy a potem był już tylko ból. Nieposkromione cierpienie wypełniające każdy skrawek jego ciała, każdą ukrytą przestrzeń jego umysłu - wydawało mu się, iż nic dobrego go w życiu nie spotkało. Wszystko stało za kurtyną zapomnienia, które zostało spowodowane doznaniem tego stanu, a nie czymkolwiek naturalnym. Dziwaczne, niewidzialne bicze igieł uderzały go w kręgosłup, wszystkie kości, każdy nerw to zaczynał, to kończył doświadczać fali tego nieopisanego dramatu. Potem kiedy próbował otworzyć zaciśnięte oczy, ujrzał sylwetkę dokładniej - jakby cierpienie było zwierciadłem rzeczywistości w której ta istota przebywała.
Angus zobaczył tereny na których obecnie przebywali, to konkretne rozdroże spowite w ogniu, cieniu i czymś jeszcze, czego nie był w stanie opisać. Kiedy patrzył wokół, widział odległe budowle, a raczej ruiny niegdyś wspaniałych cudów architektury, z którą nigdy nie miał okazji się spotkać. Widział gigantyczne mury, okryte piachem bezkresu pustyni, stojące przed górą i rozpościerające się na wydawałoby się nieskończoną skalę. Po lewej stronie zobaczył potężny, wysoki niemal do chmur zamek, którego najwyższa wieża dotykała nieboskłonu, lecz cała konstrukcja była jedynie cieniem swej cudownej glorii, skrywanej gdzieś przed wiekami.
Obróciwszy się, ujrzał natomiast dziwnej konstrukcji, setki małych budynków, układające się w zurbanizowaną całość oraz gdzie nurt rzeki zahacza o granice tego terenu. Widział, iż te budynki były nadszarpnięte zębem czasu, aniżeli zniszczone jak pozostałe. Widać bowiem było upadające, więdnące jeszcze rośliny, oraz niewyraźne pagórki, skryte gdzieś za wszystkimi tymi budowlami. Na jednym z nich, kiedy skupił się dostatecznie dobrze, dojrzał najpierw niewyraźne kontury czegoś podłużnego, by po chwili zdać sobie sprawę iż ma przed sobą kilkadziesiąt kończyn, a potem kiedy uzmysłowił sobie tę prawdę, zauważył setki jeśli nie tysiące ciał leżących i tworzących spójny pomnik, poświęcony najpewniej bogowi Śmierci, bądź Wojny - tylko oni cieszyliby się z takiej ofiary.
W końcu na prawo od siebie, w oddali zmaterializował się eliptyczny budynek, którego forma przypominała miejsca o których opowiadał mu niegdyś jego wuj - stary wojskowy, służący w szeregach jego królewskiej mości. Opowiadał mu o gigantycznych arenach, polach bitewnych, na których spotykali się najlepsi z najlepszych. Ci którzy wybierali się w drogę by zdobyć chwałę, uczyli się walki o przetrwanie w tych właśnie miejscach. Kiedy przestał wspominać, skatowana twarz wuja, która od czasu do czasu potrafiła się o dziwo uśmiechać, zniknęła a on wrócił i starał się dostrzec w scenie która była mu pokazywana jak najwięcej szczegółów. Nad gigantyczną konstrukcją wisiała monstrualna, czarna niczym smoła mgła, bądź dym, który rozszerzał się wokół, zagarniając ostatnia cząstkę światła. Angus poczuł gorący oddech na swoich plecach, a kiedy uniósł głowę, zobaczył, iż wielka istota wyciąga coś na pozór ręki w stronę tegoż pola. Wówczas usłyszał wysoki do granic słyszalności dźwięk, który jak za pomocą jednego słowa, sprawiła, iż wszystko to zniknęło.
Nasz bohater stał teraz z głową skierowaną na północ, przyglądając się coraz bardziej brunatnemu niebu.
- Masz rację Kalebie. Ruszamy na północ - powiedział beznamiętnym głosem.
- Co zobaczyłeś?
- Boga mój bracie. Widziałem na własne oczy boga.

niedziela, 8 lutego 2015

Kontynuujemy...

Nieśmiertelność stanęła na progu zuchwalców i mędrca.

Już w tym miesiącu wracamy do przygód Angusa i Kaleba.

Pozdrawiam,
Zuris.

wtorek, 15 lipca 2014

Rozdział VII 'Sprawdzian'

Rozdział VII
'Sprawdzian'

Fenomenalny, gorejący ogniem oręż, trzymany teraz przez prawą dłoń Angusa, sprawił, że serce olbrzyma zamarło. Sam właściciel miecza poczuł nieprzyjemne uczucie, przepływające przez najgłębsze, skrywane przez niego zakamarki jego duszy, gdzie niekoniecznie dobre pomysły i idee, zmieniały się z wyobrażeń, w snute, możliwe do zrealizowania plany. Wielki stwór, wystający barkami ponad wysokość drzew, zatrzymał się z wyrazem chwilowej trwogi na swym pysku. Obrócił się szybko, wyraźnie kogoś bądź czegoś wyglądając.
- Miecz działa?! - z zachwytem Angus rzucił do Kaleba.
- Nie. Ktoś go wezwał - z niepokojem rzekła mała kapucynka skrywająca majestat potężnego czarodzieja.
- Ale... - nie zdążył dokończyć, gdyż kilkadziesiąt metrów od nich, pojawił się kolejny, tym razem jedynie skalny gigant, rozpruwający ze smakiem końskie cielsko i smakując się w surowej koninie. Był niższy od swego kuzyna, oraz nie posiadał ognistych żył, jak ten czteroręki. Tam gdzie powinna znajdować się twarz, łapczywe spojrzenie rzucało na nich pojedyncze oko, a krzywy nos sapał sponad szeregu ostrych jak brzytwa kłów. Jego skóra składała się z grubej, litej skały, przerywanej co chwila konarami wystających drzew i gęstych krzaków. Dwuręki i niestety nagi, gdyż nie miał na tyle przyzwoitości co jego przyjaciel by obedrzeć ze skóry jakąś istotę i odziać się w jej skórę, przyglądał się teraz Angusowi, gdy ten trzymał przed sobą cudowny artefakt przeszłości.
Przez głowę właściciela tegoż miecza przepływały teraz niepokojące myśli, a w jego sercu pojawił się zwyczajny ludzki lęk. Wątpliwości przytłumiły mu ogląd sytuacji. W tym czasie, oba stwory odwróciły głowę i patrzyły za siebie w stronę kłębowiska dymu, który za sobą przyniosły.
- Ach jaka szkoda, że Inauris Przeklęty nie może stawić mi ponownie czoła! – usłyszeli potężny, głęboki i niski głos, wypełniający wszystko dookoła. – Miernota, starający się dorównać swemu przodkowi w konflikcie, o którym nie ma najmniejszego pojęcia! – spośród dymu zaczynała się formować dziwaczna sylwetka.
- Ukaż się demonie! – wykrzyczał pewny swego Angus. W końcu miał w ręku święty relikt pogromcy demonicznych kreatur.
            - Nie nauczyli cię pokory, dziecko. – niski głos nie wyrażał ani cienia dezaprobaty, lecz owe słowa brzmiały raczej jak spokojna reprymenda nauczyciela chcącego, by jego podopieczny polepszył swe zachowanie z obopólnym zyskiem.
Potomek Inaurisa poczuł ucisk na szyi, a dokładniej, w jego jamie ustnej. Miał wrażenie, jakby ktoś kościstą garścią, pochwycił mu język, ściskając go niemiłosiernie. Ból sparaliżował mu najpierw mowę, po czym poczuł jak unosi się do góry, wciąż trzymając w ręce miecz.
- Silna wola – zauważył nieznajomy. – Lecz nawet najtwardsza stal, może być złamana.
Po tych słowach, kości w ramionach Angusa, oraz obydwa piszczele, zaczęły się okropnie rozciągać we wszystkie możliwe strony. Czuł jak skóra i mięśnie gorzeją żywym ogniem. Chciał krzyczeć, lecz nie mógł. Ból przesłonił mu wszystko, a trwanie w nim wydawało się nie kończyć. Kiedy mimo ogarniającego jego umysł cierpienia otworzył oczy, zobaczył interesującą scenę. Zza jego pleców wybiegła mała kapucynka i stanęła pomiędzy nim a złowrogim towarzyszem, rozciągając obydwa swe ramiona. Przed nią zmaterializowała się rosła sylwetka mężczyzny, ubranego w błękitno-czarne szaty, który wyglądał jakby składał się z wypełnionej światłem aury. Aura tej postaci odpędziła jednym ruchem i wykrzyczanym potężnie brzmiącym słowem czarną mgłę, zatapiające niewidoczne acz bolesne kły w ciele Angusa, czyniące mu przecież tak potworną krzywdę. Ból ustał, a on odzyskał jasność umysłu. Dźwignął się na nogi.
Czarna, wyprostowana, wysoka sylwetka, stała teraz dwadzieścia metrów od niego. Ubrany w cudownie wykończoną złotymi elementami onyksową zbroję, blady lord, wyciągał ku Kalebowi dłoń. Oba olbrzymy, stały tępo przyglądając się całej scenie. Sam Angus dopiero teraz zauważył, iż do prawej łapy kapucynki, przyczepiony był srebrzysty łańcuch, którego drugi koniec opiewał jego miecz. Jego wzrok zaczął płatać mu figle, gdyż obraz rozmywał się co chwilę, by po kilku sekundach znowu się wyostrzyć. Nie był w stanie dojrzeć twarzy bladolicego mężczyzny, gdyż ukryta była za purpurową maską. Widział natomiast jego oczy. Krwiście czerwone jarzyły się czystą nienawiścią i chęcią ponownego mordu. Bez zastanowienia rzucił się na niego z świetlistym orężem rozpraszając otaczający go mrok. Potężny czarnoksiężnik nie spodziewał się tak lekkomyślnego, zuchwałego, ale i skutecznego ruchu z jego strony. Uchylił się przed pierwszym cięciem i cofnął atletycznie skacząc do tyłu.
- Już za późno – wyszeptał, odwracając się plecami.
- Chodź no tu! – w gniewie Angus rzucił mieczem w stronę oddalającego się łotra. W momencie gdy broń opuściła uścisk jego nowego właściciela, jego oponent szybko obrócił się i zatrzymał. Zdziwienie Angusa zatrzymało jego ciało i kazało czekać. Czarnoksiężnik wyciągnął dłoń, prawdopodobnie chcąc złapać miecz, lecz święty relikt zawisł tuż przed jego dłonią. Białe, świetliste i oślepiające światło zaczęło palić rękę czarnego maga. Jego dłoń zapłonęła i zaczęła zamieniać się w pył. Okropny ryk bólu i odruch cofanej ręki ze strony czarnoksiężnika, wydał się Angusowi czymś co nie przyniesie mu niczego dobrego. Zraniony przeciwnik ruszył do tyłu i w tym momencie Kaleb pod swą postacią kapucynki, wskoczył zdyszany na ramię swego towarzysza. Idący szybkim krokiem mężczyzna, zatrzymał się i wskazał ich swą niezranioną, prawą dłonią.
- Zabić te psy! – wykrzyczał z wolą mordu w głosie! – Przynieść mi ich głowy!
Dopiero teraz Angus zobaczył czemu, lub raczej komu miał teraz stawić czoła. Dwa giganty stojące nieopodal, czterech tak samo bladolicych ludzi z zakrytymi twarzami, ubranych w trochę podobne do ich lorda, czarno-bordowe szaty i wystające spod nich dobrze wykończone, lekkie zbroje, oraz kilka dziwnych, zgarbionych, niskich istot.
Zielonkawy odcień ich brudnej, splamionej krwią skóry, żółte ślepia z czarnymi źrenicami, wskazywały na pochodzenie z jakichś spaczonych złem ziemi. Grube zbroje, okrywające masywne ciała, porysowane były cięciami mieczy i włóczni. Każda z tych obrzydliwych w oczach Angusa istot, nosiła na twarzy lekki hełm z ludzkimi oczami zatkniętymi na krótkich rogach. Na klatce piersiowej wygrawerowany był ciekawy znak, którego znaczenia czy swoistego pochodzenia, nasz bohater w żadnym razie nie mógł się domyślać. Teraz kiedy przyjrzał się im po kolei zauważył, że zza szóstki tych stworów, wygląda ich cała trzydziestka, może nawet czterdziestka. Angus poczuł na plecach dreszcz lęku i spływające po czole krople gorącego potu.
- Jesteśmy zgubieni – powiedział chyba bardziej do siebie, niż do swego włochatego towarzysza.
- Módl się! – odpowiedział mu.
- Co? -  nie zrozumiał.
- Módl się do Lavi! Natychmiast!
Angus słyszał o dobrych bogach i z przyzwyczajenia modlił się do nich w chwilach słabości, bądź kiedy chciał zwyczajnie podziękować za dary jakimi go obdarzali. Lavi jednak, była patronką świętych rycerzy, więc nigdy dotąd nie miał sposobności się do niej modlić, a sama myśl o takim akcie, wydała mu się absurdalna.
- Ale po co?
Gromada niskich obleśnych istot, zaczęła bieg jakieś sto pięćdziesiąt, może sto trzydzieści metrów od nich, kierując się wprost na nieubłagane, pewne spotkanie. Dwa giganty uderzyły się tępo głowami, na znak gotowości do walki jak można mniemać i opieszale zwróciły ku nim swe parszywe oblicza. Czwórka groźnie wyglądających wojowników natomiast, dobyła miecze i zaczęła się powoli zbliżać, idąc bez pośpiechu. Chcieli by  czterdziestka okrutnie wyglądających istot, odwróciła uwagę potężnego wojownika (w ich mniemaniu, broń tego rycerza właśnie powstrzymała ich pana, więc musiał być kim wielce potężnym – jak to pozory czasami mogą ocalić nam skórę), a oni mogli swobodnie go wykończyć.
- Nie pytaj! Orkowie nadchodzą! – Kaleb wskazał mały oddział, który z trzymanymi w swych oślizgłych łapach włóczniami, biegł teraz ku nim z wyrzeźbionym w wzroku jednym słowem – krew.
Tak jak uczył go wiele lat temu jego ojciec, szybko ukląkł na jedno kolano, trzymając przed sobą miecz, który oparł z kolei pięknym ostrzem o ziemię. Wymówił w głębi siebie słowa, które płynęły z jego duszy, niekoniecznie teraz kontrolowane przez jego umysł: „Błogosławiona Lavi, przyjdź mi z pomocą, a uczynię swe życie darem dla ciebie!” No cóż, w normalnych warunkach te słowa byłyby nic nieznaczącymi wyrazami plączącymi się w powietrzu, lecz gdy w ręku trzyma się wspaniały relikt pogromcy zła, sprawa przedstawia się inaczej.
Wszystko trwało kilka sekund. Kaleb zeskakując z ramienia Angusa, wylądował niedaleko, obracając się ku klęczącemu młodzieńcowi, którego niespodziewanie potężna magia okryła swym świetlistym, srebrzystym płaszczem czystej mocy. Ów jeszcze młodzieniec, zaiskrzył niczym gwiazda na nieboskłonie i wydawało się, że urósł. Jego ramiona się poszerzyły tak jak cała sylwetka zdawała się wydłużać i puchnąć. Czarne włosy stały się śnieżnobiałe, a błękit oczu rozjaśniał, przypominając o dawnej chwale przodków dzisiejszych ludzi. Poczuł że jego żyły płoną czystą energią boskiego pochodzenia. Takiego uczucia nie zapomina się nigdy, choćby się miało setki innych równie intensywnych doświadczeń. To poczucie potęgi, czystej dobroci wlewającej się do umysłu i ducha, oraz uczucie że nie ma teraz jakichkolwiek granic, a czas to tylko słowo. Kiedy zobaczył teraz tę czterdziestkę orczych istot, które zgarbione cofały się przed nim, a raczej tym jaśniejącym majestatem poczuł, że to nie na nich powinien się skupić.
Kiedy podniósł wzrok, kilkadziesiąt metrów od niego ujrzał czarną aurę, która towarzyszyła temu straszliwemu czarnoksiężnikowi. Taki mrok wydał mu się teraz całkowitym zaprzeczeniem tego czym wówczas się stał – a był ostrzem światła, synem czystości. Jego dusza pociągnęła go do przodu, nie zważając na inne zagrożenia.
Orkowie rozpierzchli się tak jak zawsze, gdy w grę wchodziła czystego pochodzenia moc, krzycząc wniebogłosy i w panice wymachując rękami. Ich strach rozbawił Angusa, więc łaskawie dwoma nieznacznymi, niemal arystokratycznymi gestami dłoni, spalił ich wszystkich do cna. Najpierw pojawił się srebrny błysk, za którym przyszedł odurzający gorąc białego, jasnego prawie jak słońce płomienia. Pierwszą zniweczył szesnastkę uciekającą po jego lewej stronie, potem drugą część tej gromady, po prawej. Jego oczy spoczęły na gigantach, które przyglądały mu się z szczerym nieudawanym otępiałym zadziwieniem. Z reguły nie były to istoty najwyższych lotów, kiedy rozważamy intelekt, a ci dwaj byli dumnymi przedstawicielami swoich ras. Wiele nie myśląc ognisty, czteroręki gigant zamachnął się swą gigantyczną maczugą, a jego kamienny kompan zawtórował mu tym samym z drugiej strony, celując w idącego pewnie przed siebie Angusa. Jakby nie zważając na nich, jaśniejący niemal świętym blaskiem jeszcze kilka dni temu przeciętny kowal, czuł teraz wypełniającą go moc, której nie mogło nic powstrzymać.
Wielka maczuga i z drugiej strony kolejna wielkości przysadzistego drzewa, spadły na niego z impetem mogącym zburzyć ceglane ściany wysokiego domu. Nastąpił ogromny huk uderzenia i dwa stwory zostały odepchnięte, oraz rzucone do tyłu na plecy. Zdezorientowane, leżały teraz i szybko próbując pozbierać się by stanąć na równe nogi, zdążyły jedynie podnieść głowy by zobaczyć, że mężczyzna bez najmniejszego szwanku idzie dalej za ich panem. Odwrócił ku nim wzrok, a w ich głowach pojawiło się najpierw pieczenie, a potem prawdziwy ogień żrący wnętrza ich czaszek. Spalone do cna lica, padły teraz opieszale się dymiąc. Nawet olbrzym, wydawałoby się ognisty, sczezł na ziemi, rozpadając się w postaci pyłu, który został po chwili rozwiany przez jeden odrobinę mocniejszy podmuch wiatru.
Czwórka popleczników czarnoksiężnika, odzianych w wspaniałe szaty i świetnie wykończone zbroje, uniosła teraz osiem ostrzy ponad swe głowy. Każdy z nich, trzymał w jednej ręce czarny miecz, z którego klingi sączył się leniwe smolisty dym. Ich oczy także skąpane w czerwieni, wędrowały ku Angusowi z żądzą mordu.
Angus poruszał się w nadnaturalny sposób. Jego ciało w akompaniamencie białego światła, znikało i pojawiało się kilka metrów dalej, uparcie podążając za czarnoksiężnikiem. Czwórka wojowników wybiegła mu naprzeciw i rzucała się z całą swą niekrytą nienawiścią. Żadne z ponurych ostrzy, nie dosięgło Błogosławionego, a jego wzrok spoczął na ich licach, po raz kolejny wypalając je do cna. Ich ryk przeżywanego cierpienia, niósł się po całej okolicy, zbierając żniwo strachu wlanego w serca mieszkańców nasłuchujących przez ściany makabrycznego pojedynku. Zaczął biec.
Widział w oddali malejącą sylwetkę istoty spowitej mrocznym cieniem, która nerwowo co chwilę obracała się ku niemu. Był zbyt szybki. Angus zatrzymał się i obrócił wzrok ku Kalebowi. Widział teraz cały majestat dawnego czarodzieja, który stał w tymczasowej chwilowej, duchowej postaci. Oblicze czarownika uśmiechnęło się, a jego dłoń lekko, z rozwagą, pomachała na znak pozdrowienia. Po tej ulotnej chwili zniknął, a na jego miejsce pojawiła się malutka małpka. Dopiero teraz uzmysłowił sobie, iż dostojeństwo potężnej mocy zniknęło, a jego dusza nie była już spowita w rozkoszy i przyjemności doświadczania świętego blasku. Kapucynka patrzyła się na niego spode łba.
- Ciekawe – skwitowała.
Angus kiedy starał się coś powiedzieć, dopiero po chwili odczuł, jak jego usta nie poruszają się , a serce wali jak oszalałe.

- Zaczekaj. Potrzebujesz czasu. Teraz usiądź. Wytłumaczę ci co właśnie zaszło – małpka wyjęła małego krakersa, skrywanego do tej pory w kieszonce swojego ubranka i zaczęła spokojnie go konsumować.

sobota, 21 czerwca 2014

Rozdział VI 'Czarna Fasema'

Rozdział VI
'Czarna Fasema'

Kaleb nie kłamał. Fasema rzeczywiście była małym miasteczkiem, w dosłownym tego słowa znaczeniu. Trakt wynurzający się z głębi wysokiego, ciemnego, sosnowego lasu kierował się na główny rynek Fasemy. Wybrukowana droga, otoczona była z dwóch stron szeregiem budynków rzemieślniczych, bujnie obwieszonych nieświeżymi owocami i warzywami drewnianymi kramami i pracującymi tam sklepikarzami. Obok znajdowali się także pracujący przy sobie kowal, płatnerz i krawiec. Właściciel ostatniego, najdorodniejszego budynku, gdzie w oknach wisiały wspaniale wyhaftowane szmaragdowe zasłony, a drzwi były wykonane z mocnego, bukowego drewna, wykończone zaś wspaniałą lwią głową, pełniącą funkcję kołatki, zamykał tę stronę "ulicy". Po drugiej stronie krawca, znajdowała się olbrzymia karczma z dumna nazwą "Tańczący jeż". Niedaleko, choć w lekkim odstępie kilkunastu metrów od samego budynku karczmy, dobudowana była również spora, świetnie i solidnie wykończona stajnia. Widocznie właściciel nie chciał, by smaki jego potraw, mieszały się z wonią łajna, a jedzący by nie spożywali przy akompaniamencie rżenia koni. Dalej w głąb miasteczka, stały rzędy lepiej i gorzej zachowanych domów mieszkalnych, z których okiennic wystawały znudzone damy, wyglądając jakichś przechodniów. Koniec głównej ulicy zamykały dwa najwyższe budynki strażnicze. Strzeliste wieże dumnie rozpościerały się nad inne zabudowania, opiewając je troskliwym spojrzeniem. Choć Angus od razu tego nie dostrzegł, lecz po stronie karczmy, lekko od niej oddalony, stał piękny, ceglany klasztor, bądź siedziba zakonu. Takie budownictwo było rzadkie, a nasz bohater nigdy wcześniej nie miał sposobności go zobaczyć. Pytanie brzmiało gdzie on się właściwie znajdował.
Była noc, więc mężczyzna jego postury, niosący na ramieniu włochatego towarzysza nie wyglądał na budzącego zaufanie człowieka. Wszystkie okna były zamknięte, a karczma w ciszy trwała przed nimi, niekoniecznie doń zapraszając. Postanowił jednak do niej wejść. Zbliżał się do drewnianych, sprawnie okutych stalą drzwi i przeszedł przez próg, po otworzeniu głośno skrzypiących wrót.
W środku znajdowało się około dwudziestki ludzi, którzy nie zajmowali nawet czwartej części ogromnej, dwupiętrowej oberży. Przysiadł przy pustym, szerokim stole i czekał na sławetne pytanie. Po krótkiej chwili oczekiwania, zbliżył się do niego około dwudziestopięcioletni chłopak. Wycierając kubek, postawił go po chwili przed nim.
- Co cię tu sprowadza podróżniku?
- Strawa i wino - wyszczerzył się Angus i pokazał chłopcu monety trzymane w dłoni.
- Tutaj znajdziesz tego wiele, lecz pytam po co odwiedzasz naszą sławetną karczmę.
- Nie może człowiek się nawet napić dobrego wina i zjeść odrobinę strawy w tym przybytku podróżnych, bez serii męczących  pytań? - powiedział głośno, tak by siedzący obok niego usłyszeli co mówi.
- Polej mu!  - powiedział jeden.
- Nalej jak chce! - zawtórował mu drugi. Obydwaj wyglądali na znużonych podróżą mężczyzn, którzy mogliby się utożsamić z ciężkim żywotem podróżnika i opowiedzieć niejedną opowiastkę.
- Wina, piwa czy może wspaniałego miodu?
- Wino. A do spałaszowania sarninę w ziemniakach i do tego delikatny sos -  karczmarz skinął głową szeroko się uśmiechając, gdyż cena za ten posiłek będzie sowita, tak jak bogactwo smaków w daniu tym zawarte.  Kiedy odchodził odwrócony plecami do Angusa, mała kapucynka kopnęła gościa karczmy lekko w lewe ucho. Zaskoczony przypomniał sobie o swoim towarzyszu. Zmierzył go wzrokiem i krzyknął pośpiesznie do oberżysty. - Karczmarzu! Jeszcze cały talerz gotowanych warzyw i jakieś lekkie owoce pokrojone w małe kawałki – siedzący podróżnicy spojrzeli się z niesmakiem na Angusa. Jak można jeść takie rzeczy. – To dla mojego zwierzaka – wytłumaczył się Angus. Oberwał lekkiego kopniaka w ucho, jednak sądził, że warto było to powiedzieć przy Kalebie.
- Wspaniale, wspaniale! Będziesz oczarowany naszym jadłem przyjacielu! - zachwycił się młody i już zaczerwieniony właściciel "Tańczącego jeża". Kolejne złote monety w jego sakwie, pomyślał.
Wiele można powiedzieć o tej karczmie, lecz jedzenie rzeczywiście było wyśmienite. Lekkie mięso, podawane w ogromnych ilościach, zachwyciłyby największych łakomczuchów. Nawet Kaleb, choć spożywał swój pierwszy posiłek, nazwijmy to, w swej nowej "formie", zajadał się warzywami, co najmniej jakby zostały podane przez królewskiego kucharza.
- Nie kłamałeś karczmarzu. Jedzenie jest wspaniałe - Angus zapłacił wysoką cenę, dorzucając dwie złote monety od siebie. Miał ich o wiele więcej w bordowej sakwie, zwisającej mu tuż za pasem, należącej wcześniej do jego kompana. - Możesz być pewien, że powrócę tutaj jeszcze.
- Dla mnie to kolejna dzisiaj wspaniała wieść - uśmiechnął się.
- Kolejna?
- A tak. Wczoraj był tutaj mężczyzna, który przekazał mi pięć złotych moment w imię zakładu, którego nie może sprawdzić.
Angus się zaciekawił.
- Jaki zakład? – zapytał dopijając wina z marnej jakości pucharu.
- Twierdził, że w przeciągu następnego miesiąca, zjawi się tutaj żadna małpka na ramieniu dorosłego mężczyzny - Angus i Kaleb zamarli, słuchając szczęśliwie wypowiadanych, a dla nich groźnie brzmiących słów karczmarza  - "założę się, że jeśli pojawi się tutaj małpka na barkach wysokiego faceta, to nie zdołasz ścisnąć tego czerwonego węzła" i dał mi to - Karczmarz wyjął krótki, starannie zawiązany bordowy sznurek, , który leżał teraz bezwiednie na jego ręce. Połyskiwały na nim lekkie znaki, niezauważalne dla niewprawionego oka. - I patrzcie państwo, nie to, że przychodzicie dzisiaj z kapucynką na ramieniu, to jeszcze pałaszujecie drogie dania z mojej listy. Czy ten dzień może być jeszcze lepszy?
Kiedy nie otrzymał odpowiedzi, karczmarz z uśmiechem wzruszył ramionami i wrócił do swojego blatu.
- O czym on mówi? - zapytał Angus.
- Run przyzwania. Ten idiota właśnie sprzedał za pięć sztuk złota informację, która jest równie cenna co jego dobytek.
- Dlaczego? Co? Jaki run?
- Ten sznurek ma za zadanie powiadomić kogokolwiek zainteresowanego nami, a dokładniej twoim mieczem, że jesteśmy w tej oto karczmie w tym czasie. Teraz ten ktoś o nas już wie.
- Zmierzają tutaj?
- Pewnie już są.
- Co robimy?
- A po co tu przybyliśmy? Będziemy walczyć. Przynajmniej ty - uśmiechnęła się złośliwie mała kapucynka, nerwowo jednak wpatrując się w blat i rozważając możliwości.
- Pamiętaj, że jeśli ja umrę to i ty też.
- Nie rozmieszaj mnie. Ja byłem już gotowy na śmierć. Ten czas tutaj spędzony, traktuję jako dodatkową darmową przejażdżkę po świecie, który dla mnie miał już nie istnieć. Dodam jeszcze, iż będzie to przejażdżka w pierwszym rzędzie przy widoku, którym jestem zainteresowany.
- Widoku czego? – nie rozumiejąc zażądał wyjaśnień Angus.
- Upadku świata takiego, jakim go znamy oczywiście.
- Dzięki za wiarę.
- Nie rozumiesz. Twoja rola jest oczywiście ważna, temu nikt nie zaprzeczy, lecz problemy wyłaniające się z starego, zapomnianego mroku, będą wymagały czegoś więcej niż białej stali.
-  Ale ten miecz nie jest biały – nie zrozumiał Angus.
- Chodzi o czystość artefaktu idioto, nie sam kolor.
- Uważaj sobie.
- Bądź cicho. Rozejrzyjmy się dookoła, czy nie jesteśmy obserwowani – powiedziała cicho kapucynka. Angus bez pardonu, natychmiast zaczął kręcić się wokoło. Kaleb szybko uderzył swego kompana w nos, rzucając kawałek ugotowanej marchewki. – Może nie rozglądałbyś się w tak oczywisty sposób. Trochę dyskrecji.
- Wybacz – powiedział młokos, rozcierając sobie nos.
- Zawołaj karczmarza, zapłać mu za nocleg w jego karczmie i powiedz, że w ciągu kilku godzin wrócisz tutaj. Pójdź na górę i zostaw tam kopertę z krótkim liścikiem. Na kartce napisz swoim zwykłym pismem, że czekasz na zewnątrz w towarzystwie maga na spotkanie i że nie jesteś bezbronny. Masz napisać, że złota dłoń, sprawuje nad tobą pieczę. Podpisz list i zostaw go w nieoczywistym miejscu .
- Gdzie na przykład?
- W biurku zamknij  na klucz, albo połóż pod łóżkiem schowany za jedną z nóg.
- Po co mam to robić? – zdziwiony zapytał.
- Po prosu to zrób.
Rzeczywiście, Angus posłuchał się Kaleba i wykonał wszystkie polecenia. Po zapłaceniu, obydwaj wyszli z karczmy i udali się naprzeciwko. Stojąc pod zakrzywionym, drewnianym dachem, gdzie spróchniały surowiec skrzypiał nieprzyjemnie w odpowiedzi na każdy podmuch wiatru, przypatrywali się. Po około dwóch godzinach, kiedy wieczór zaczynał przeistaczać się w świt, do karczmy weszło czterech gwardzistów, ubranych w ciężkie, okalające całe ich ciała mosiężne  i stalowe zbroje, oraz idący za nimi zgarbiony mężczyzna, odziany w habrowo-czarne szaty i opiewający jego oblicze porządnie wyhaftowany kaptur jak i starannie wyszyte, krwiście czerwone mankiety, spowijające jego nadgarstki. W lewej ręce niósł podłużny przedmiot z jasnego tworzywa, przypominający białą laskę, bądź rzadko spotykaną, drogo ozdobioną pochwę na krótki sztylet. Wchodząc przez drzwi, w ostatnim, krótkim momencie Angus miał wrażenie, że jego głowa schowana pod ciemnym kapturem, obróciła się ku niemu. Poczuł zimny dreszcz na plecach.
- Mag – cicho wyszeptał Kaleb. – Potężny, władający ogniem i cieniem jeśli dobrze wyczuwam.
- To z nimi mamy się zmierzyć?
- Na to wygląda.
- Powiedz mi jedno. Jakim cudem mam walczyć z magią, o której nie mam nawet krzty wiedzy?
- No cóż. Inauris był wojownikiem, ale żaden mag nie potrafił stanąć ma na drodze. Zgładził całe zastępy czarnoksiężników w Wielkiej Czystce narodów, podczas Wojny Sprawiedliwych. Możemy założyć, że miecz wleje w ciebie całą potrzebną ci wiedzę.
- A jeśli nie?
- A jak myślisz?
- Zginę?
- Zginiesz – wyszczerzyła się małpka. – To mało powiedziane przyjacielu. – Śmierć jest zakończeniem tego, co prawdziwa, potężna magia może przedłużać w nieskończoność.
- Czyli w ciemno mam zawierzyć mieczowi, że mnie ochroni?
Kaleb wskazał swoją chudą rączką przed siebie i drugą popchnął lekko głowę Angus, odwracając go w stronę karczmy. W ich stronę zmierzała cała piątka, dzierżąc w dłoniach obnażone miecze i tarcze przy boku, a na ich czele szedł widziany wcześniej czarodziej. Szybkim krokiem zbliżali się do nich.
- Zaraz się okaże co jest warta Błogosławiona Klątwa – powiedział cicho Kale, wprost do ucha Angusa. Czterech wysokich i tęgich gwardzistów przybliżali się, prowadzeni przez spowitego jakąś nieopisaną, niejasną aurą, maga. Teraz spod kaptura lekko świecąc w mroku, wyglądały ku Angusowi jaśniejące czerwienią oczy. Zatrzymali się na kilkanaście kroków od dwóch kompanów.
- Potężny mag? – z uśmiechem starzec wycharczał spod swych drogich szat, wskazując na małą kapucynkę siedzącą na ramieniu Angusa. – Magii używa niewielu żyjących w tych stronach. Ja przynajmniej wiem o piątce takich osób – zapanowała cisza.
- Co wiesz zatem o nim? – powiedział odważnie Angus. Oczy starca zajaśniały ciekawością i radością spowodowaną pytaniem.
- Więcej niż ty chłopcze, choć wiedza przyjdzie do ciebie prędzej niż się tego możesz spodziewać.
- Co masz na myśli?
- Nie jesteś tu z tego samego powodu co my? – z szczerze udawanym, tak się wydawało Angusowi, zdziwieniem zapytał starzec.
- Powiedz po co tu przyszliście, wówczas zaprzeczę, bądź nie – rozważnie odpowiedział, a Kaleb poklepał go po ramieniu z aprobatą.
- Ma się tu pojawić jakieś zło, które niekoniecznie pochodzi z naszego świata. Wielki mag, Kaleb Gatus wspominał o tym miejscu, zanim zniknął z miasta. Ty pewnie jesteś potomkiem Wielkiego? -  zapytał, powoli zbliżając się do niego. Czwórka gwardzistów stałą teraz odwrócona do nich plecami, jakby czuwając nad wszystkim dookoła.
- Jesteś magiem?  - zapytał naiwnie Angus.
- Tak. Mam na imię Daar Zbroczony Krwią - skłonił się wręcz książęco, wyraźnie znając gesty możnowładców. – Ty musisz być potomkiem Inaurisa, dzierżącym korundowy miecz bez imienia.
- Dużo wiesz jak na osobę z przydomkiem niewnoszącym zaufania do rozmowy. Mam na imię Angus Peliary – ukłonił się lekko. Starzec zwrócił się do kapucynki.
- A więc potężny, nadworny mag jego wysokości, stał się cieniem swej dawnej wielkości.
- Znasz mnie i moją misję. Wiedziałeś co powiedziałem wcześniej. Kimże jesteś? – zaskrzeczała mała małpka, stojąc wyprostowana na ramieniu Angusa.
- Tak jak powiedziałem nazywam się Daar, a mój przydomek to Zbroczony Krwią.
- Słyszałem to już.
- Owszem słyszałeś, wybacz. Jestem powszechnie znany jako Lewa Ręka króla – urwał i rozejrzał się za swoimi plecami.
- Ach tak, rozumiem – przytaknął Kaleb. Daar z powrotem wrócił do swych rozmówców.
- Miałeś rację Kalebie. Wszystko co przepowiedziałeś, dzieje się teraz w królestwie. Doradczyni króla, okazała się Czarną Wiedźmą i suką demonów, wybacz za język.
- Rozumiem.
- Do tego spowiła całkowicie umysł króla w niezmierzonych, niekończących się manowcach mroku. Większość szlachty ślepo wierzy w jej intencje, które skryte za pięknymi słowami, sączą do duszy króla najczarniejsze z pomysłów.
- Straż przyboczna została zmieniona?
- Tak.
- Niech zgadnę, czarnoksiężnicy wypuszczeni i bez osądu uniewinnieni?
- Zgadza się. Wraz z najwierniejszymi sługami króla uciekliśmy z zamku, gdyż potrzebujemy potęgi miecza do uspokojenia zła, które podniosło łeb i nie czai się już w mroku. Teraz mrok zaczął ogarniać wszystko dookoła, a światłość ucieka w popłochu. Dlatego cię szukałem, panie – mogłoby to komicznie wyglądać, kierowanie takich słów do małpki, lecz waga odbywającej się rozmowy była zbyt wysoka, by myślący o tym w kategorii żartu Angus, mógł cokolwiek powiedzieć.
- Chłopiec nie jest gotowy. Potrzebuję miesiąca, by przygotować go do stojącej przed nim misji.
- Nie wiem czy mamy miesiąc. Ale rozumiem.  Chcę ci przekazać jedynie co się dzieje w naszym domu. Najwyższa gwardia, to opętani przez potężne, złowieszcze demony, niewolnicy Jej woli. Cała armia przechodzi zmianę. Rysują na ich zbrojach dziwne znaki, z dawnych, zapomnianych wieków, od których czuć wyjątkowo złą emanację. Boję się, że te znaki posłużą jej do kolejnych kroków ku zniszczeniu świata ludzi, takiego jak go znamy.
- Czy macie jakiś punkt oporu?
- Daleko na południu, stoi pradawna, skryta w mroku i odizolowaniu warownia krasnoludów, w której ukryliśmy się wszyscy razem. Otaczające to miejsce runy, zapobiegają jakiejkolwiek złej, mrocznej mocy dostania się do wnętrza. Jesteśmy też niewidoczni dla jakiegokolwiek zła.
- Prehistoryczne runy krasnoludów, bardzo sprytnie. Posłuchaliście się mojego protokołu.
- Jak się okazało, twoje przepowiednie sprawdziły się w tej sytuacji.
- No cóż, pisałem je dawno temu, tylko i wyłącznie w przypadku kryzysu, którego miałem nadzieję nie dożyć - mała kapucynka, siedziała teraz podpierając brodę swoją "ręką", niczym mędrzec, rozprawiający nad trudnością jakiegoś zagadnienia.
- Zatem spotkajmy się w Razdar, jeśli będziecie gotowi. My będziemy tam dopóki potomek Inaurisa nie będzie gotowy. Zostawię wam czterech moich gwardzistów, by pomogli wam jak tylko to możliwe. Mają się słuchać ciebie  - skierował ostatnie słowa do Angusa. – Bezapelacyjnie. Teraz ruszam. Geribie, przyprowadź mi mojego konia! – krzyknął do najmłodszego z gwardzistów, który bez zwłoki ruszył po wierzchowca. Kiedy go przyprowadził i starzec wsiadłszy pożegnał się z nimi i popędził na południe, zostali sami, z dodatkowymi gwardzistami, którzy oczywiście mogą się jeszcze przydać.
Nazywali się odpowiednio Gerib, Aram, Cyryl i Juliusz. Poza najmłodszym Geribem, cała trójka była grubo po trzydziestce, wysokimi, dosyć tęgimi wojownikami, których twarze i puste oczy, wskazywały, iż nieraz i nie dwa w życiu doświadczyli czyjeś śmierci. Małe pakunki podróżne i zmęczone rumaki, wskazywały na fakt, iż mieli być prawo wykończeni.
- Chodźcie, prześpicie się i jutro wieczorem ruszamy dalej. Mój przyjaciel, powiedział mi o kilku miejscach, w których mrok ma zalęgnąć się, opieszale chcąc przejąć kontrolę na żyjącymi tam istotami.
- Tak jest – przytaknęli po żołniersku gwardziści i udali się na spoczynek.
Ponieważ odpoczywali w czasie dnia, który w tym miejscu był dość upalny, obudzili się wieczorem na wpół zmęczeni a zarazem wypoczęci. Kiedy czwórka żołnierzy czekała już na dole przed karczmą, Angus wyciągając się, mając przy boku jedynie miecz, wyszedł przed oberżę by ich przywitać. Siedzący mu na ramieniu Kaleb, również rozciągał małe kończyny, gdy nagle spoważniał i nerwowo rozglądał się dookoła.
- Coś jest nie tak – powiedział chmurnym głosem.
- O czym ty mówisz. Mamy wspaniały wieczór. Taki chłodny i bezwietrzny -  Angus otarł oczy i dopiero po chwili zrozumiał o co chodziło Kalebowi. Wcześniej kiedy tutaj byli, nieprzerwany, ciągły wiatr był dla nich irytujący i sprawiał wrażenie, jakby celowo, uparcie wiał im w twarz. Teraz był kompletny spokój i cisza. Widzieli we dwóch czwórkę gwardzistów stojących nieopodal, przygotowujących swoje wierzchowce do drogi. Coś nieprzyjemnego, nieopisanego wisiało w zastałym powietrzu. Obydwaj czuli tę obecność. Prawdopodobnie ich wrażenie spotęgowane było wpływem miecza, który wyostrzał wpływ odczuwanych, magicznych wibracji dla dzierżącego go właściciela. Nie mylili się.
Wszystko trwało kilka chwil. Jakby w odpowiedzi na ich oczekiwania, z dalekiego mroku wyłonił się najpierw ryk a z nim gęsty, czarny dym, niosący za sobą iskry i płomienie. W dziwny sposób, całe miasteczko opustoszało, a wszystkie okna i drzwi były szczelnie zamknięte. Z resztą po wyjściu z karczmy, jej właściciel słysząc potworny dźwięk, zatrzasnął za nimi drzwi.
- Karczmarzu, co się dzieje? – wykrzyczał przez zamknięte wejście Angus.
Żadnej odpowiedzi, poza kolejnymi zbliżającymi się krokami czegoś dużego i to czegoś na tyle wielkiego i groźnego, że niosło za sobą prawdziwą pożogę, brunatno-niebieskiego ognia. Zza stojącego niedaleko domu, wyłonił się gęsty dym i otoczył ich, Angusa i Kaleba, w kilka sekund. Stracili z pola widzenia czterech mężczyzn, stojących zaledwie kilkanaście metrów od nich. Potem na chwilę ich wzrok się przyzwyczaił, a dym rozrzedził, by mogli zobaczyć gwardzistów ustawionych w prawdziwy, wyćwiczony szyk obronny. Angus widząc to, wyciągnął miecz i czekał na dalszy rozwój wypadków. Kiedy po raz kolejny rzucił spojrzenie w ich stronę, widział coś, czego nigdy nie zapomni. Ogromna, składająca się z głazów i ostrych skał łapa, zakończona jakby ognistym konturem, przefrunęła niedaleko nich, zgarniając całą czwórkę i wyrzucających ich krzyczące, połamane ciała wysoko w górę ku niebu. Gruchot łamanych kości i rozbijanego w pył metalu odbił się w jego uszach. Rozdzierający powietrze, ciężki, gruby ryk, ogłuszył go na chwilę. Kiedy podniósł głowę, by zorientować się w sytuacji, dostrzegł olbrzymią sylwetkę, wyrastającą ponad zbudowane tutaj, wysokie przecież domy. W jednej ze swych grubych, lewych łap, gdyż istota ta była czterorękim gigantem, opisywanym jedynie w legendach, trzymała teraz ciało Arama, rozgryzając je ze smakiem wraz z zbroją i połamaną halabardą. Angus przypatrywał się makabrycznej scenie, w której wszystkie wnętrzności Arama znikały teraz w wnętrzu paszczy giganta. Obydwie, prawe kończyny, opierały się o wysoki dom, ściskając go delikatnie – jeśli można tak to nazwać. Teraz dym trochę opadł, a Angusowi ukazała się ponad piętnastometrowa, tęga, czteroręka sylwetka czegoś przypominającego generalnie większego trolla, jedynie z brzydszą facjatą i ostrymi kłami wystającymi z sinych ust. Gigant ubrany był w jakiś rodzaj zwierzęcej, wielkiej skóry i trzymał w drugiej lewej ręce kamienną, na końcu rozszerzającą się maczugę. Wrażenie jakie ta istota robiła było niewiarygodne.
Kaleb siedział nieruchomo na ramieniu Angusa, podziwiając giganta pałaszującego gwardzistę ze smakiem.
- Kalebie – wyszeptał Angus.
- Tak? – równie cicho mu odpowiedział.
- Czy to z tym zagrożeniem miałem się zmierzyć?
- Na to wygląda – kapucynka przełknęła ślinę, kiedy spoglądali się na siebie z niedowierzaniem. Usłyszeli znad swoich głów głuchy warkot i ciężkie dmuchnięcie, mogłoby się zdać, niemal ludzkie, ociężałe sapnięcie.

Spojrzeli w górę. Czteroręki gigant patrzył na nich jak na robaki, ze zdziwieniem przekrzywiając głowę. Mruknął coś sobie pod nosem i skierował się w ich stronę. Angus odruchowo dobył swój wspaniały miecz, który zagorzał potężnym ogniem. Jeszcze tego nie wiedział, lecz był gotowy.