Rozdział IX
'Uczony'
Każda legenda zaczyna się od bohatera,
który swoim życiem ma za zadanie udowodnić jakąś ponadczasową prawdę. Jego
misją staje się urzeczywistnienie, wyolbrzymienie bądź destrukcja i całkowite
zanegowanie cnoty lub konkretnej wartości. Rzadko jednak, choć to się przecież
zdarza, ukazuje nam się człowiek, którego życie podlega jednemu celowi:
usprawiedliwić ludzkie wybory, które otrzymują etykietę potworności,
bestialstwa, czy nieludzkiego, dzikiego postępowania. Jeśli nie rozumiemy
czyichś zachowań, próbujemy je przeistoczyć za pomocą całej machinacji językowej,
mającej uzurpować sobie prawo do zbudowania barwnego, utopijnego wytłumaczenia
dlaczego ten ktoś zabił, zbezcześcił, czy poniżył osobistą godność innej
istoty. W świecie, w którym śledzimy ostatnie wydarzenia naszej dwójki,
nazwijmy to delikatnie "dobranych kompanów", znajdziemy całe setki
istot, których okrucieństwo dotyka wymiaru wydawałoby się niedostępnego dla
uczynków zwykłego-śmiertelnego człowieka. A jednak, skala występków i twórczość
w tym zakresie, przerasta niekiedy najbogatsze dzieła artystyczne współczesnych
geniuszy, którzy będąc nadwrażliwymi, nie potrafili ujarzmić nieludzkich
potworności i przedstawić je w wystarczającym stopniu w formie jakiegokolwiek
artyzmu. Zawsze pozostaje lekki niedosyt. Wróćmy jednak do dwójki naszych bohaterów.
Angus nigdy wcześniej nie doświadczył
spotkania z jakimkolwiek bogiem. Sama idea potężnych, nieśmiertelnych bytów,
wiszących gdzieś w niebiosach, wydawała mu się raczej irracjonalna, aniżeli
wspaniała i wszechpotężna - a po ostatnich przejściach, jego wrażliwość na
obecność boskiej istoty, wyraźnie się zmieniła. Najpierw boska moc wypełniała
jego istotę, wypalając coś czego nie był w stanie dotknąć ni ciałem, ni
rozumem. Potem rozdroże na którym stanął, ukazało mu błyśnięcie tworzonej
przyszłości, z której nikt nie byłby zadowolony - oprócz może samych
dewastatorów.
Teraz szedł bez słowa na północ, mając
przy boku przypięty mocno boski oręż, a za nim, również milcząc i wydawałoby
się swawolnie poruszała się filigranowa w swej budowie małpka, skrywająca
tajemnicę magicznego potencjału ukrytego pod płaszczem iluzji. Alternatywą
mogła być przekierowana, bądź co bądź olbrzymia energia życiowa do innej,
skromniejszej formy - małego ssaka, zajadającego się krakersami, owocami i
warzywami. Wyszli z okręgu miasta i bez żadnego przygotowania na trakt, jak
chociażby ekwipunek, zapasy, czy w końcu wierzchowce, kierowali się ku
niepewnej i nie do końca zrozumiałej części bezkrólewia, zwanego obecnie
Clader, czyli terenu w głównej mierze zamieszkałego przez ludzi. Później przed
nimi znajdowały się nieskończone w oczach podróżnika zalesione tereny potężnej
Sędziwej Puszczy. Kolejne etapy podróży to znowu ludzkie ziemie, przeprawa
przez największą rzekę północy i południa, oraz wejście na wyniszczającą życie,
gorącą i wydawałoby się niekończącą się pustynię. Ale skąd Angus wiedział że to
tam ma się udać? Przecież jedyne co spostrzegł to gigantyczna, można rzec
monumentalna arena walk, na której płyną niekończące się strumienie brutalnie
wywalczonej krwi. Jest to kwestia śladu, który zostawiła w nim
"boska" wizyta. Kiedy aspekt bóstwa, którego nawet nie znał z imienia
czy aury wskazał mu to miejsce, równolegle do jego pamięci napłynął szereg
wspomnień należących do kogoś innego, zawierających obrazy, dźwięki stojące na
drodze pomiędzy jego aktualnym miejscem przebywania, a dalekim celem stojącym
gdzieś na horyzoncie, a nawet dalej, niż jego, czy jakiekolwiek oczy mogłyby
sięgnąć.
Kiedy Fasema oddalała się coraz bardziej
za plecami naszych bohaterów, bedąc jednocześnie miejscem w którym doszło do
niezwykłego, choć w żadnych kronikach niespisanego zdarzenia, nazywanego przez
uczonych w piśmie kapłanów przejęciem, a które według teorii powinno wypalić to
czym każdy śmiertelnik może się poszczyć, czyli jego jedyna nieśmiertelna
cząstka - jego duszę - Kaleb zastanawiał się, dlaczego od dobrych kilku godzin
marszu ich rozmowa była szeregiem niskich, niesłyszalnych tonów nazywanych
popularnie ciszą, kiedy wcześniej chłopak pytał niemal o wszystko. Patrząc na
jego plecy odrobinę zwolnił, gdyż do tej pory prawie całą drogę truchtał.
Moment - pomyślał. - Czy to możliwe?
- Angusie.
- Tak? - odezwał się szeptem i przekręcił
lekko głowę w stronę nadążającą za nim kapucynką, nie ukazując mu jednak swego
lica.
- Stałeś się świadkiem?
- Świadkiem czego? - nie zrozumiał.
- Przeszłości swego przodka. Obserwatorem
tego czego on dokonał w swym pobłogosławionym żywocie.
- Nie wiem, ale widzę obrazy nieznanych mi
miejsc, słyszę obce dźwięki napływające niezrozumiałymi falami, a których nie
miałem okazji doświadczyć i czuję zapachy, których nie mogę zrozumieć -
zatrzymał się i obrócił do Kaleba. Oczom czarownika ukazała się twarz, która
niepodobna była do tej której się chociażby spodziewał. Cała była nieludzko
pomarszczona, jakby pod skórą były wydrążone grubości kciuka wąwozy, które na
powierzchni zostawiają kaprawe wzory, mogące odstraszyć nawet najbardziej
tolerancyjne ladacznice w nadmorskich zamtuzach. Jego oczy wypełnione były
czerwonymi i lekko sinymi żyłkami, a usta straciły na swej naturalnej barwie,
nabierając jednocześnie zepsutego odcieniu czerni i zieleni. Gdzieś daleko
między drzewami słyszalny był ruch, na który jednak nie zwracali uwagi.
Przed Kalebem stała maska, której w życiu
by nie poznał, gdyby tego człowieka ktoś mu przyprowadził pod nogi.
- Jak się czujesz? - zapytał
zdeformowanego Angusa, który chyba nie miał świadomości swego wyglądu.
- Jakby moja głowa stała się teatrem
cudzego życia, a moje ciało prostymi rekwizytami, manipulowanymi przez
nieznanych mi aktorów.
- Ciekawie to ująłeś. Skąd znasz to
określenie?
- Nie wiem. Przepuszczalność mojego umysłu
zdaje się przyjmować wszystko to co stało na drodze mojego przodka. Chyba masz
rację - Angus niespodziewanie opadł na kolana. Z zamkniętymi oczami starał się
łapać powietrze. Kaleb spostrzegł, iż na jego szyi, idąc niczym potok
zniszczenia, trucizny od jego oczu, rozpływa się pod skórą kolejna gałąź
wyniszczającej energii, zostawiającej za sobą ślad zepsucia. Młody kowal
przewrócił się na bok, uderzając barkiem o utwardzony grunt.
Znajdowali się teraz na odnodze traktu z
Fasemy do Klezso, niezbyt dobrze osławionego miasta żeglarzy, awanturników,
świata podziemnego oraz kilkunastu ukrytych organizacji złodziei, o których
wszyscy wiedzieli, lecz nikt nie raczył dyskutować. Wokół nich znajdowały się
wysokie brzozy, które jednak nie raczyły swym zbyt gęstym zalesieniem. Widać
było, iż tutaj, na drodze do miasta z użytecznym portem, dziesiątki karawan
miesięcznie wydeptywało tutejsze tereny.
Kaleb spoglądał na nieprzytomnego
"wybawcę" świata ludzi i cicho westchnął. Choć droga była od kilku
godzin pusta, a jedynym przechodniem była mała, trzyosobowa rodzina idąca w
drugą stronę na początku ich marszu, to niepotrzebne narażenie
przedmiotu, jaki dzierżył Angus byłoby nierozsądne. Co prawda nikt by nie ważył
się go tknąć, a nawet jeśli to z wiadomym dlań skutkiem, to nigdy nie wiadomo.
Tamten przywódca czarnego oddziału skądś wiedział, a może wyczuł przebudzenie
się oręża pogromcy demonów. Jeśli on mógł go wytropić, prędzej czy później
zrobią to też inni.
- Nie możemy na to pozwolić - powiedział
do siebie.
Zbliżył się do powalonego Angusa i nałożył
na jego czoło swe malutkie, włochate dłonie, sięgając w głąb jego umysłu, by
wydobyć stamtąd przyczynę dziwacznego stanu nieświadomości. Przymknął powieki i
jakby w odwecie ujrzał burgundowe, jaśniejące mocne światło, z resztą po chwili
całkowicie go oślepiające. Choć Kaleb nie był młodym jegomościem, to w całym
swym stosunkowo młodym życiu, nigdy nie miał styczności z tego typu wizją,
podczas "próby odkrycia", czyli działania mającego na celu
odsłonięcie przyczyn leżących u podłoża zagadkowych stanów, których
medycy nie potrafili w żaden sposób ustalić. Dzięki tej umiejętności, w
dalekiej przeszłości kilkakrotnie uratował życie wysoko postawionych w
hierarchii możnowładców z potężnych miast Voimy i Liri. Jego czyny nie spotkały
się z obojętnością, a raczej były zarzewiem sprawnej kariery młodego człowieka,
który jak się okazało, skrzętnie potrafił to wykorzystać. Teraz jednak jego działanie
okazało się bezowocne. Przy każdej wizji, widział twarz, sylwetkę, bądź symbol
istoty, osoby czy bóstwa deprawującego w określonym celu "badanego".
W tym przypadku było inaczej. Z ciemności powstał jaskrawy, a potem nie do
zniesienia rażący snop szkarłatnego światła. Co miało to oznaczać? Kto potrafi
ukrywać swoją postać przed oczami kogoś takiego jak Kaleb? Pomimo swej
skromności, trzeba jednak przyznać, że swego czasu, był jednym z
najwybitniejszych przedstawicieli swej profesji. Teraz jednak nie przyniosło mu
to niczego.
Wrócił. Uniósł swe powieki i zobaczył, iż
cała szyja miała identyczną strukturę, co wcześniej policzki, czoło i nos
Angusa. To nie wróży niczego dobrego - pomyślał. Spojrzał najpierw na wschód,
by obrócić się dookoła zwróciwszy się ku zachodowi. Miał świadomość miejsca,
które choć zdecydowanie będzie zboczeniem z ich drogi, którą jak się wydaje
wyznaczył pod wpływem boskiego impulsu Angus, to jednak może stać się miejscem
uleczenia jego niespodziewanie fatalnego stanu. Tylko jak go przenieść?
Obejrzawszy swoje niezbyt muskularne kończyny i wykluczając absurdalną próbę
niesienia około osiemdziesięcio-kilogramowego ciała, Kaleb miał ciężki orzech do
zgryzienia. Szukanie pomocy nie wchodzi w rachubę. Niestety daleku mu do
unikalnych przedstawicieli włodarzy wolą, więc taki transport, choć docelowo
idealny, był nieosiągalny. Pozostało owładnięcie, które jak było mu wiadomo,
wiązało się z ogromnym ryzykiem.
Owładnięcie działało podobnie jak na
zasadzie demonicznego, czy uświęconego opętania, lub jak to woli boskiego
przejęcia. Każdy kto podejmował się takiej próby, na istocie która była już wcześniej
poddana takowej próbie, ma ogromną szansę na to, iż stanie w płomieniach. Nie
dosłownie oczywiście, lecz struktura jego duszy, może w zastraszający sposób
się rozwarstwić, by docelowo znaleźć się w pustce, z której według podań, nie
ma wyjścia.
Kaleb rozważał użycie tego zabiegu, gdyż
zdawał sobie sprawę z wagi młodzieńca, którego zaakceptował święty artefakt,
należący do jakby się wydawało więcej niż jednego bóstwa - to uwierzcie mi, nie
zdarzało się, przynajmniej nie przez ostatnie kilkaset lat, kiedy kroniki są
prowadzone wyjątkowo skrupulatnie.
Jeśli zdecyduje się użyć owładnięcia, bądź
jak to woli astralnego wykluczenia, jego duchowa jaźń, zajmie miejsce tej
należącej do prawowitego właściciela danego ciała, wypychając duszę nie wiadomo
gdzie. Zakładając, iż ingerencja bóstwa, kimkolwiek ono było, pochodziło ze
świata duchowego, a ów zaklęcie było typowo magicznym ubezwłasnowolnieniem
ducha, istnieje mała szansa, iż się to powiedzie. Jednego Kaleb mógł być pewien
- wyprawy na manowce pamięci Inaurisa i jego poprzedników a prawdopodobnie
wyznawców bóstwa wojny i konfliktów, były wysiłkiem, który umysł Angusa nie
wytrzyma, a ciało przeistoczy się w kilka gramów pyłu.
Miotany dylematem, który to nie on
powinien rozwiązywać, dotknął rozgrzanego do granic możliwości czoła Angusa.
Jego oczy pod zamkniętymi powiekami, zdawały się rzucać we wszystkie strony.
Włosy momentalnie zmatowiały i odsłoniły większość skóry na jego łysiejącej
głowie.
Kaleb wiedział jak wygląda owładnięcie.
Jakie wykonać gesty poparte odpowiednią inkantacją. Wiedział także, iż podczas
przejścia straci on świadomość na pewien krótki okres czasu. Ich ciała będą
bezwładne, a oni narażeni. Zastanowił się. Mając to na uwadze, odszedł na metr
od nieprzytomnego ciała młodego kowala i wyciągnął przed siebie zarośniętą rękę
układając w odpowiednim kształcie dłoń, która miała być symbolem gestu, który
przed wiekami jeden z pierwszych iluzjonistów ustanowił jako gest tworzenia.
Trzy palce - wskazujący, serdeczny i środkowy były ze sobą połączone i
uniesione do góry, najmniejszy z palców wyprostowany kreślił miejsce od którego
zacznie pojawiać się osłona iluzji, natomiast kciuk w momencie skończenia inkantacji
miał dotknąć wskazującego palca. Zaczął wypowiadać formułę nauczoną przed
dekadami u swego srogiego, wyjątkowo uzurpującego sobie prawo do bicia swych
podopiecznych podstarzałego nauczyciela. Kończąc magiczny poemat, wyrecytowany
w sposób perfekcyjny a była to zawsze najmocniejsza strona Kaleba, czyli jego
"warsztat" magiczny - obszedł po okręgu leżącego i dławiącego się
teraz własną krwią, która prawdopodobnie zaczynała wypełniać mu płuca, Kaleb
zakończył swe dzieło. Wokół nich, w kształcie nazwijmy to połówki jabłka,
otoczyła ich iluzoryczna aura, która ukryła ich przed jakimikolwiek oczami.
Choć był to jedynie obraz, który z łatwością można by przejść, to musiał
wystarczyć na te kilka chwil, których półmag potrzebował by owładnąć ciało
jednego z wybrańców i ocalić go od niechybnej śmierci. Nie tracąc czasu stanął
nad zniekształconą twarzą Angusa i nałożył na jego zamknięte powieki ręce.
Dlaczego oczy? Gdyż według wierzeń, z których wywodzi się ten rytuał, są one
jedynym pomostem ze świata zewnętrznego do świata dusz, czyli popularnie tzw.
zaświatów. Ze środka rozglądając się i spoglądając przez stworzoną iluzję na
jej fakturę, można ją przyrównać do pofałdowanej powierzchni wody, która
bezszelestnie skrywała sekrety, które miały pozostać w ukryciu.
Kaleb zaczął wymawiać trudną sekwencję
uświęcających zdań, wypowiadanych w zapomnianej, wyniosłej i można rzec
szeleszczącej mowie Hamirów - dawnych nauczycieli kunsztu magicznego. Każde
słowo było warte ich życia, a inkantujący zaklęcie, miał tego pełną świadomość.
Długo to trwało, a ciało Angusa wcześniej drgające i wijące się w agonii,
niespodziewanie uspokoiło swe wybryki. Ostatnie słowa, budujące uświęcenie
obydwu dusz i mające na celu zapewnienie im powrót do swych "naczyń",
były już przyjemną alternatywą, dla dziesiątek zdań, wypowiadanych na cześć
pierwszego kreatora i źródła magii, bóstwa Ferlősa.
Kiedy słowa zaczynały zamykać całość, a
zaklęcie budowało więź między nimi dwoma, Kaleb w odpowiedzi na ledwo
zauważalny ruch, gdzieś w oddali za iluzoryczną zasłoną, zobaczył sylwetki
sześciu, może siedmiu czarnych istot, które kierowały się w ich stronę. Było
jednak za późno - zaklęcie zaczęło działać...
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz