czwartek, 22 maja 2014

Rozdział IV 'Objawienie'

Rozdział IV
‘Objawienie’
Dzień był dosyć ciepły, na tyle, by zwierzęta i co poniektórzy niepracujący ludzie, leżeli w cieniu i ciężko oddychali, popijając cenną, lodowatą wodę ze studni. Tym większym zaskoczeniem był widok ubranego od stóp po zęby rycerza, oraz jego konia spowitego w specjalnym bojowym rynsztunku, którzy teraz zbliżali się do domu naszego bohatera. Angus wiedział kim jest przybysz, oraz z czym wiąże się jego przybycie. Ucieszył się. Trwało to chwilę zanim gwardzista zbliżył się do niego, więc w wyrazie zniecierpliwienia, udał się szybkim krokiem, nie czekając na łaskawe przybycie jego gościa.
Kiedy zbliżał się i widział coraz dokładniej przybysza, coś w nim tknęło. Zatrzymał się i uważniej przyglądając się skąpanemu w świetle wysoko jaśniejącego słońca rycerzowi, zatrzymał oddech. Wokół wysokiej sylwetki unosiła się ledwie zauważalna aura migoczącego powietrze. Tak jakby bił od niego chłód, który schładza jego nagrzane, od uparcie, bez przerwy grzejącego wówczas słońca. Teraz będąc od obserwującego go kowala o niecałe pięćdziesiąt jardów, w oczach Angusa ukazały się kolejne niepokojące, a przed rokiem nieobecne, dziwne szczegóły. Jego wcześniej niemal śniada twarz, teraz przypominała płótno wyblakłego pergaminu, okryte serią podobnych błyskawicom, popękanych żył. Jego ciężka zbroja, z bliska była brunatna i ciężko nadwyrężona potężnymi cięciami, które widniały na jej powierzchni. Czarna, ziemista 
i utytłana w zaschniętym błocie, peleryna, wisiała z jego prawej strony, okrywając odrobinę czarny hełm, który jako jedyny był taki sam. Gość naszego bohatera był teraz niemal łysy. Niemal dlatego, że na głowie posiadał jeszcze strzępy potarganych, wąskich pasów włosów, które wyglądały jakby ich właściciel sam je sobie bez zastanowienia wyrwał, w nerwach bądź dzięki dzikiej furii i jej siostrze desperacji. Jedno ramię miał całkowicie odsłonięte, gdzie od łokcia aż po bark, zdarta skóra odsłaniała brudne i psujące się chyba mięso. Podróżnik przybliżył się do Angusa i pochylił ku niemu głowę.
Dwie rzeczy przykuły uwagę kowala. Pierwsza z nich był monstrualny, nie do wytrzymania smród gnijącego ciała, druga natomiast, biel spowijająca jego oczy. Stał się ślepcem, a w jego towarzystwie, poczuł chłód przecinający głęboko skrywane lęki i myśli, których nie znał nikt prócz Angusa.
- Witaj przyjacielu – zachrypiał. – niegościnne te wasze drogi, nie ma co.
- Tak słyszałem.
- Swoich dróg nie znasz?
- Te potrzebne znam. Ale powiedz mi raczej, co u licha się z tobą stało? Przeglądałeś się ostatnio 
w zwierciadle?
- Niestety, ten rodzaj przyjemności jak widzisz – wskazał gestem ręki na swe oczy. – Nie jest mi już niestety dany.
Angus przypatrywał się z niedowierzaniem na wpół żywemu mężczyźnie, po czym pokręcił głową.
- Jak tu trafiłeś bez oczu?
- Mój rumak jest zaufaną kobyłą. Wielokrotnie przebywałem ten trakt, więc zdążył go zapamiętać.
- Ciekawie mówisz, lecz ledwo poznaję w tobie człowieka – odrzekł mu powoli się cofając.
- Nie lękaj się mnie, przyjacielu. Ślepiec i półżywy mąż, jest najmniejszym z twych zmartwień – powiedział ponownie ledwo słyszalnym, zachrypłym warkotem.
- Półżywy? – starał się pokazać, że nie rozumie o czym jego gość mówi.
- Nie udawaj. Przecież widzisz czym się stałem przez ostatni rok, a może też oślepłeś?
- Skądże. Po prostu ludzie dziwne mają pomysły, a ja w coraz większą ilość tych pomysłów zaczynam powątpiewać.
- Rozumiem – westchnął i poprawił sobie lewy naramiennik, który lekko opadał. – Zatem dwa miesiące, co?
- Dwa miesiące – powtórzył.
- Pewnie nie możesz się doczekać.
- Właściwie to poza lekką ciekawością, nie mam pojęcia czego mam się spodziewać. Od rodziców nie uzyskałem wyjaśnienia kim jest nasza rodzina, a o samym dziedzictwie, mój ojciec nie chce nawet wspomnieć.
- Wszystko się rozwiąże gdy chwycisz oręż w dłoń.
- Wspaniale – skwitował go chłodno. – Ale może jednak jesteś w stanie coś mi opowiedzieć?
- W momencie wypełnienia się tej części twego życia, ujrzysz obrazy i pojmiesz wiedzę, która wszystko powinna ci wyjaśnić.
- Skąd ta pewność w twym głosie?  - zapytał.
- Powiedzmy, że prawie całe życie, wzrok i węch, to wystarczająca cena i powód bym mógł być teraz pewnym.
Angus zmieszał się odrobinę, gdyż dopiero teraz zrozumiał jak wiele jego gość poświęcił swego zdrowia, życia i wolności dla sprawy, której prawdopodobnie, poza zapewnieniami kapłanów i wieszczy, nie do końca rozumiał.
- Poznam twe imię?
- Niedługo już nie będzie ono miało znaczenie – ze smutkiem stwierdził podróżnik i zaczął z trudem schodzić z swego wierzchowca.  Jego rozmówca szybko podszedł do niego i dotykając jego lodowatej skóry i okrytej prawie szronem zbroi, pomógł mu zsiąść.
- Chcę wiedzieć z kim rozmawiam. Dla mnie to ma znaczenie.
- Dobrze powstrzymaj konie, spokojnie. Nosiłem wiele imion w czasie swego żywota. Teraz nazywam się inaczej, niźli kiedy ma nieżyjąca już matka, przytargnęła mnie w bólu i cierpieniu na ten padół łez – idąc pod rękę z kowalem, wpółżywy starzec wyciągnął przed siebie rękę, by przygotować się na ewentualne spotkanie z framugą drzwi, czy mocną ścianą.
Angus czekał chwilę, gdyż wiedział jak często cierpliwość daje nagradzające człeka informacje, czy niosące zrozumienie wieści. Usadowiony gwardzista, bądź wspomnienie jego dawnej rycerskiej osoby, jawiące się teraz w obrazie nędzy i rozpaczy, jaką rozpościerał ów jegomość, westchnął i zapalczywie złapał się dłońmi za biodra. Szybkim ruchem i towarzyszącym temu chrupnięciu, bądź skrzypnięciu przestawianych, prawie jak łamanych kości, odetchnął z wyraźna ulgą.
- Pieprzony kręgosłup. Kolejne zmartwienie dla zbyt szczęśliwego starca – zażartował, lecz jego gospodarz nie zareagował na jego uwagę.
- Widzę, że atmosfera w tym domu jest przytłaczająco ciepła – wyjął krótki pergamin zawinięty w szmaragdowy kawałek dobrze uszytego lnu i położył go obok siebie, na stoliku, jakby wiedząc że on tam się znajdował. – Pamiętałem od ostatniej wizyty – wyjaśnił.
- A już myślałem, że biel spowijająca twe oczy to ułuda.
- Zapewniam cię chłopcze, niczego bardziej teraz nie pragnę – skwitował komentarz młodzieńca.  – Więc…
- Więc? – zawtórował mu.
- Chcesz znać moje imię – Angus przytaknął odruchowo, choć nie wydał z siebie dźwięku, siedząc teraz w podnieceniu równym temu towarzyszącemu widokowi erupcji wulkanu, bądź wielkiej fali zmywającej przybrzeżne mieściny, czyli trwoga, ciekawość i zachwyt.  – Domyślam się, że chciałbyś również wiedzieć o co chodzi w tej całej historii, co?
- Owszem, nie obrażę się, jeśli mnie oświecisz.
- Wspaniale. Może byś tak poczęstował czymś styranego gościa?
- Oczywiście. Wina, wody, coś do jedzenia?
- Zbytek łaski. Pajdę chleba i coś gorącego.
Po chwili Angus przyniósł to czego oczekiwał jego gość. Wręczył mu pieczywo i podał do ręki wysoki kubek, z którego parowała esencja świeżo zaparzonej herbaty, oraz wciśniętej do niej cytryny.
- Dziękuję – oznajmił.  – Porozmawiajmy zatem.
- Tak, mów wreszcie.
- Imię moje, które używałem w królestwie Ditiosa Trzeciego, naszego króla, oby jego rządy trwały wiecznie – skłonił się jakby był zobligowany do tego gestu. – to Kaleb Gatus.
- Ma godność to Angus – ukłonił się w pas swemu rozmówcy i zasiadł przy nim.
- Tak, dobrze jest się przedstawić nawet po tak długim czasie, w końcu nie jesteśmy zwierzętami.
- Ano nie jesteśmy – przytaknął mu.
- Przejdźmy do meritum sprawy.  Nie wiem co wiesz do tej pory, ale zaraz. Gdzie są twoi rodzice?
- Miesiąc temu zabrała ich śmiertelna, wyjątkowo paskudna febra, panosząca się po naszych ziemiach. Pochowałem ich, a naszymi ziemiami doglądają moi szwagrowie, mieszkający nieopodal – Angus posmutniał na wspomnienie swych dobrych dla niego rodziców, którzy często go prali, wyzywali i wymagali od niego posłuszeństwa, ale dzięki którym nauczył się żyć w tym nienajmilszym ze światów.
- Twe siostry zatem również z nimi mieszkają?
- Tak wszystkie. Nawet ta najmłodsza piętnastoletnia, żyje u dwóch mych sióstr i ich mężów z narzeczonym, dobrym, pracowitym i uczciwym chłopakiem.
- Nie byłbym tak pochopny by zapewniać o czyjejkolwiek uczciwości, ale ta mądrość przyjdzie ci z czasem.
- Zatem powód twej zeszłorocznej jak i dzisiejszej wizyty Kalebie? – wtrącił Angus widząc, iż jego towarzysz odchodzi od tematu go interesującego.
- Tak oczywiście – wziął głęboki oddech. – Jesteśmy sami?
- Jak zapewne to wyczuwasz, nikogo nie ma w odległości kilkudziesięciu metrów.
- Dobrze – sięgnął szybkim ruchem, podobnym temu gdy ktoś chwyta za rękojeść skrywanego sztyletu, i zza ubrania wyciągnął krótki nożyk, podobny do rozcinania listów. Podał go Angusowi.
- Użyj go i rozetnij wiadomość, którą napisałem do ciebie w tamtym roku – wskazał palcem na szmaragdowy podarek leżący obok na stole. Angus posłusznie wstał i wziął do ręki list, sprawnie go rozcinając.
- Przeczytaj na głos – uśmiechnął się Kaleb, a na jego policzkach, tu gdzie u normalnej osoby pojawiają się dołeczki towarzyszące uśmiechom, zaczęła pękać mu skóra, opadając powoli na ziemię. Jego gospodarz nie zauważył tego, zaaferowany wiadomością. Zaczął czytać:
„Drogi Angusie Peliary, za czternaście miesięcy nadejdzie dzień mający zmienić życie nie tylko twoje, lecz życia wszystkich żyjących w naszym królestwie. Twój przodek, o którym dowiesz się wszystkiego tego dnia, był wielkim człekiem, który został pobłogosławiony przez bogów. Inauris Wielki, pogromca demonów, potworów, zła w jakiejkolwiek postaci, jest twym przodkiem. Na tobie ciąży błogosławieństwo, choć ciążeniem tego nazywać nie powinienem, byś kontynuował jego wielkie dzieło. Dostaniesz wielki dar w postaci oręża swego przodka i wraz z nim, według słów samego Inaurisa, otrzymasz wiedzę całego życia jego właściciela oraz kilka innych użytecznych narzędzi w szerzeniu dobra. Pamiętaj jednak, iż przychodzą one z ceną, której nawet sam Inauris nie był w stanie odkryć. Ale cóż, obietnica wielkości i niemal możliwej do dotknięcia boskości brzmi wspaniale. Wspomniany dar to niepowstrzymany w boju błogosławiony miecz, który nie może zostać oprócz ciebie dzierżony, gdyż niesie wówczas ze sobą natychmiastową śmierć. Przekazana mi, iż w momencie gdy nadejdzie odpowiedni moment a zabraknie wokół ciebie kogokolwiek by ci wytłumaczyć gdzie masz iść, to ja mam być tym przewodnikiem. Niestety dzisiaj dowiedziałem się o klątwie, która spowija mą duszę. Mam dziewięć miesięcy i dziewięć dni życia, po czym rozpadnę się jako popiół, czy kurz zdobiący brudne trakty. Pamiętaj o jednym drogi przyjacielu, co jest najważniejsze, kiedy do ciebie przyjdę, zabraknie dwóch miesięcy do tego byś podjął cudowny miecz i wraz z nim podniósł dziedzictwo swego przodka. W momencie w którym zginę to ty będzie musiał poradzić sobie z moją pozostałością. Wówczas dojrzysz użyteczność i potęgę mocy, której staniesz się właścicielem. Istnieje list, sprzed lat, adresowany do twego ojca, gdzie będziesz miał wyjaśnione jak miecz znalazł się na twej ziemi. Schowany jest pod kilkoma głazami, które zawsze twa matka chciała usunąć z waszej ziemi, lecz za namową Zacharego nigdy do tego nie doszło. W momencie gdy poczujesz i zdobędziesz ta pewność swojej nowej drogi i spełnionej tożsamości, ruszaj na zachód, gdzie czekają na ciebie kłopoty i problemy do rozwiązania. Jeśli tego nie zrobisz, cień ogarnie całe nasze królestwo, a rodzaj ludzki stanie się albo wspomnieniem, albo w najlepszym przypadku więźniem innej nacji. Oby światło naszych bogów prowadziło cię przez życie z ogniem dobra w twej prawicy. Kaleb Gatus, przeklęty rycerz.”
List był ozdobiony znakiem rodowym którego nie rozpoznawał, a tył listu pokrywała odciśnięta, bordowa dłoń.
Angus patrzył się w list, studiując każde zdanie, wszystkie słowa i sposób w jaki mógł rozumieć treść w nich zawartą. Uniósł głowę
i zobaczył, iż Kaleb ledwo siedzi, opierając się o ścianę, gdyż siedział już na podłodze.
- Do cholery jasnej, czy legendy są zatem prawdziwe? Czy są przeto nie mitami, lecz opowieściami, a raczej relacjami?
- Mówisz o potworach, demonach i krewniakach wszystkiego co pochodzi z czeluści mroku?
- Tak.
- Odpowiadając na twe pytanie – tak, większość  tych opowieści to nieco wyolbrzymione, lecz oparte na faktach doniesienia.
- I to ja, kowal, mam z nimi…
- Się spotkać i je wytępić, dokładnie tak.
Nastąpiła cisza, a po niej Angus opadł na krzesło. Puścił list, swawolnie opadający na podłogę.
- Mam czekać do swych urodzin? Dlaczego?
- Nie wiem, ale widziałem już tak potężne, niewyjaśniane za pomocą zdrowego rozsądku rzeczy z udziałem naszych wieszczy, że zawierzę ich słowom.
- Rozumiem. Zatem miecz.
- Tak.
Angus nie mógł uwierzyć, że to wszystko jest prawdą. Lecz czemu nie? Przed nim siedział ledwo przypominający człowieka trup, który rozmawiał z nim o rzeczach nie tak daleko wykraczających poza wyobraźnię bajkopisarzy, których spotykał na swej drodze. Zatem me życie zmieni się całkowicie, a ja stanę się przepęd zaczem demonów, pogromcą wiedźm i mordercą potworów – pomyślał. Spojrzał przez okno, gdzie znajdował się jego ukochany warsztat. Tyle pracy, lat ciężkiej harówki pójdzie na marne.
- Nie myśl teraz o tym – przerwał mu złośliwie ciąg myśli Kaleb. – Prędzej czy później fala zła ogarnie całe ziemie i dotrze do twej rodziny, przyjaciół i sąsiadów. Wtedy jednak, będzie już za późno, gdyż bestia która rozpościera swe spojrzenie na ziemie ludzi, podniosła swój łeb i nie zamierza cofnąć się przed niczym. Czas natomiast, jest jej sprzymierzeńcem.
- Dobrze, zatem czekamy sześćdziesiąt dni. Dowiem się, co takiego jest mi pisane i jaką rolę mam odgrywać w tym nowym rozdziale życia, jak widać mającym zmienić cały doświadczany przeze mnie świat.
- Tak, czekamy – Kaleb zakasłał, a jego rękę, którą zakrył usta, pokryła teraz purpura krwi. Angus uniósł brwi i patrzył się na umierającego starca. – To nic takiego. Najprostszy skutek mojego wyboru, by dostarczyć ci wieści wbrew złu, które opanowuje powoli dwór króla. Ale o tym dowiesz się, kiedy przyjdzie czas. Dwa miesiące i pamiętaj o tym co napisałem w liście, na temat moich pozostałości którymi masz się zając, a wiedz, że nie mówiłem tam o swoim ciele – skończył i szybko stracił przytomność, zostawiając Angusa z niewyjaśnionymi pytaniami. Teraz jego oczekiwanie sięgało zenitu, sprawiając iż jego zazwyczaj cierpliwa natura, znikała wraz z każdą upływającą chwilą..


Rozdział III 'Ślepy los'

Rozdział III
'Ślepy los'
Angus był pracowitym człowiekiem. Osiemnastolatek który pracuje w swym rzemiośle niczym mistrz, był cennym przyjacielem. Z tego tez powodu oczywiście, przez wielu ludzi był wysoce szanowany. Jako kowal, choć ostatnio chyba coraz częściej zbrojmistrz, pracował z różnymi rodzajami stali. Przywożona z południa lekka i słaba stal Tyrów, była odpowiednia dla kucia wykończeń zbroi płytowych. Zachodnie żelazo wydobywane z kopalni przez Darijczyków, było z kolei ciężkie i mocne – idealnie nadawało się do kirysów, hełmów, napierśników i nagolenników. Pośrednie kopalnie, najbliżej niego usytuowane, mogły zaopatrzyć go w niskiej jakości, niemal podobne miedzi, ciężkie i nie nazbyt mocne żelazo – używane do wyrabiania naczyń, niźli pancerza. Najlepsze, pochodzące z dalekiego północnego wschodu, podobne w kolorze srebru żelazo, było najlepszym surowcem z jakim miał styczność. Lekkie i mocne, przypominało surowiec potrzebny do wyrobu legendarnych zbroi, noszonych przez bohaterów ludowych opowiadań, które miał przyjemność słuchać gdy był dzieckiem. Ale w jaki sposób miał styczność z tak wspaniałym materiałem? Już mówię.
Niemal rok temu, kiedy zbliżały się jego osiemnaste urodziny, dom jego ojca  nawiedził czterdziestoparoletni mężczyzna, który niósł pod pachą trzymany czarny hełm z nieznanymi Angusowi znakami i śladami walki opiewającymi niemal całą jego powierzchnię.
Przywitany przez staruszka podróżnik, rozsiadł się w głównej izbie i gawędził z jego ojcem przez pół nocy, nie szczędząc przy tym przyniesionego z nim wina. Ich czerwone twarze i wymiana historii, była złotym przykładem ludzi, którzy nie widząc się przez całe dekady, mają sposobność w obopólnej przyjemności, zasmakować swojego towarzystwa. Tematy były przeróżne. Napotkani ludzi, w szczególności dziewki, ciężka praca i ostatnie lata plonów. Pomimo przypisywania plotek do kobiet, w ich wydaniu robiło to wrażenie. Domysły snute przez nich, w kategoriach kto, gdzie z kim i co robił, trwały godzinami. W końcu przepraszając dwóch obmawiaczy, Angus odszedł by zaczerpnąć świeżego powietrza. Noc była spokojna, a powietrze lekkie i czyste. W promieniu kilku kilometrów nie działo się nic, a światła zakryte były osłoną mroku, wyciszającego wszystko.
Kiedy wszyscy poszli spać i cisza owładnęła ich rodzinny dom, sam Angus wdrapał się na ceglany dach dach, by podziwiać dary jakimi zostali obdarzeni. Wybudowany wraz 
z ojcem warsztat, w którym pracował, stał dumnie nieopodal, czekając na kolejny dzień pracy.
Jak się domyślał, nieczęsto ludzie mają okazję, szansę, albo odwagę robienia tego w życiu co chcieliby robić. W jego przypadku jednak, tak nie było. Szczęk mieczy, dźwięk uderzanego i naginanego według jego woli metalu, oraz cudowny syk stygnącej gwałtownie stali w wodzie, dawał mu poczucie spełnienia i szczęścia.  Dlaczego o tym piszę? Otóż jak każdy człowiek i tak w jego życiu przychodziły momenty, jak ten teraz, kiedy rozmyślał o ogromie nieznanego mu w ogóle świata. Inne miasta, całe królestwa, były gdzieś tam daleko, poza jego zasięgiem. Usłyszał szum przesuwanych krzeseł i skrzypienie otwieranych drzwi. Dwaj mężowie wyszli na dwór, prawdopodobnie zapalić fajkę i spróbować tegorocznego tytoniu. Tak rzeczywiście było. Za chwilę poczuł zapach dymu. Położył się i wyciągnął z przyjemnym uczuciem nogi. Nie zamierzał podsłuchiwać, lecz padło jego imię. Podniósł głowę i skupił się na lekkich słowach, ledwo dochodzących spod jego stóp.
- Musisz go przygotować. Zna historię waszej rodziny? – pytał gość domu jego ojca.
- Nie i nie wiem czy to dobry pomysł  - odrzekł Zachary.
- O czym ty mówisz? Wszędzie wasza rodzina jest wychwalana, a twój wuj ciągle żyjący, szczyci się historiami dotyczącymi sławnego rodu. To także twój przodek, przyjacielu.
- Rozumiem. Ale chłopak jest świetnym kowalem, najlepszym z wszystkim mi znanych, muszę przyznać.
- Niedługo może przestać nim być – te słowa zaniepokoiły Angusa. 
O czym on mówi? Czy coś mi zagraża? – pomyślał szybko. – Moja rodzina byłaby słynna? Ale jak? Dlaczego nic o tym nie słyszałem do tej pory. Może to nie do końca powód do dumy. Ale w takim razie co się stało? – walczył z wątpliwościami, by skwapliwie zeskoczyć na dół i zażądać wyjaśnień, lecz poczekał.
- Może tak, może nie. Skoro pisane mu takie życie, nie powinno mieć znaczenia czy mu pomożemy czy nie, prawda?
- Tak, to prawda. Do czego zmierzasz?
-  Jego urodziny są niedługo. Dwa cykle księżyca najwyżej. Potem tylko rok 
i dowiemy się. Poczekamy zobaczymy.
- Jeśli taka twa wola przyjacielu – zapadło krótkie milczenie. Usłyszał jak jego ojciec wchodzi do domu, gdyż zaklął uderzając w jakiś przedmiot w środku. Prawdopodobnie była to nowa pufa, którą niedawno zakupiła jego matka. Odwiedzający ich mężczyzna musiał być wciąż na zewnątrz.
Przybliżył się do krawędzi dachu, lekko za nią zerkając. Nie było wysoko do ziemi. Niecałe dziewięć stóp  najwyżej. Nagle poczuł kopniaka na zwieńczeniu pleców i stoczył się sprawnie niemal jak beczka, spadając na twarz w zarośla. Wypluwając spomiędzy zębów trawę, spojrzał ku górze. Na jego miejscu kucała teraz sylwetka, przyglądająca mu się uważnie. Dojrzał w niej twarz męża, z którym dopiero co rozmawiał jego ojciec.
- Nie ładnie jest podsłuchiwać nicponiu – rzekł z góry i lekko, z zadziwiającą łatwością, zeskoczył na dół.
- Przepraszam, ja…ja nie chciałem – wydukał po cichu.
- Nie przejmuj się. To zostanie pomiędzy nami – wyciągnął do niego dłoń i pomógł mu wstać.  – za czternaście miesięcy ruszymy razem w świat, twój ojciec po prostu nie chce tego przyjąć do wiadomości.
- W świat? Ale gdzie? Co z moim warsztatem?
- Człowiek pracy, co?  - położył mu rękę na ramieniu i przybliżył się do jego ucha szepcząc. – Są na tym świecie miejsca i istoty, o których nawet nie słyszałeś. Tobie jest przeznaczone odwiedzić te miejsca i spotkać niektóre z tych stworzeń – zamilkł i usiadł na szerokiej belce, patrząc się na niego.
- Co się stanie w moje urodziny?  - zapytał, prędko się zastanawiając.
- O proszę, nie jesteś tak oporny jak się spodziewałem, to dobrze. Będzie nam łatwiej – uśmiechnął się. Jego zmarszczki otaczające oczy, czoło i policzki, widoczne były teraz dobrze, gdyż księżyc zaszczycił ich, swym srebrnym spojrzeniem. – Chodź za mną, coś ci dam.
Udali się do jego rumaka, przywiązanego starannie i leżącego teraz w wygodnej mu pozycji, co było rzadkością u koni. Mężczyzna sięgnął do sakwy, leżącej z lewej strony i wyjął rudę srebrzystego żelaza. Wręczył ją Angusowi, który zadziwił się lekkością materiału.
- W końcu to twoje urodziny. Wykorzystaj to i zrób coś użytecznego – Angus patrzył z zachwytem na surowiec, widząc już jakie kształty mógłby mu nadać. Może tak…
- Tylko nie rób miecza – wytrącił go z zamyślenia.
- Skąd wiedziałeś?
- Nietrudno się domyślić co przyjdzie młodemu kowalowi do głowy wraz z prezentem tak wysokiej jakości żelaza. Dostaniesz broń w odpowiednim czasie, dlatego bez sensu jest, byś marnował materiał na takowy oręż. Rozumiemy się?
- Oczywiście – odpowiedział nie przestając analizować struktury przedmiotu. – Zrobię z tego kirys, albo hełm. Tego dowiem się kiedy rozpalę piece.
- Doskonale – mężczyzna uśmiechnął się i obudził konia lekko go głaszcząc. Niecodzienny widok  wierzchowca wybudzonego ze snu, który wstaje i daje się osiodłać, szczerze zadziwił Angusa. Właściciel rumaka szybko znalazł się w siodle i założył czarny hełm, który przed chwilą znalazł się w jego rękach.
- Do zobaczenia za rok, chłopcze. Nie masz pojęcia. Nawet krzty, mój drogi, co nas czeka – widząc niezrozumienie na twarzy młodzieńca, uprościł.  – Zajmij się pracą i słuchaj ojca. W przyszłym roku przybędę i wszystko się wtedy ujawni.  Żegnaj.
Gwardzista na koniu szybko się oddalił, znikając w gęstym mroku, niemal niczym tonący w czarnej wodzie nieszczęśnik. Pozostawił naszego bohatera z wątpliwościami i pytaniami bez odpowiedzi.

Dzisiaj kiedy Angus patrzy na wspaniałą tarczę, wiszącą na ścianie jego warsztatu, wykonaną z resztą z jego zeszłorocznego urodzinowego prezentu,  wraca myślami do tego wydarzenia. Zostały dwa miesiące. Tak mało czasu do wyjaśnienia pytań, dręczących go od ponad roku. Wrócił do pracy, gdyż miał mnóstwo zamówień na podkowy, żelazne klamry i dwa miecze, w których z resztą się specjalizował. Praca czekała, a on z chęcią ją wykonywał. Otworzył jedno skrzydło drewnianych, wzmacnianych oczywiście grubą stalą drzwi do jego warsztatu i ocierając czoło zarówno z gorąca panującego wewnątrz, ale 
i ustawicznego zmęczenia, podniósł wzrok. Czterysta jardów od niego, zbliżała się sylwetka jeźdźca, który kłusując zmierzał w jego stronę. Angus uśmiechnął się. Nawet z takiej odległości, rozpoznawał czarny jak smoła i specyficznie w swych kształtach wykuty hełm, niesiony ponownie pod prawą pachą. To był on. Wrócił.

Rozdział II 'Nowina'

Rozdział II
‘Nowina’
Poranek tego dnia nie był zwyczajnie zimnym, ponurym początkiem dnia. Przenikliwe zimno, dotykające czegoś we wnętrzu, czegoś nienamacalnego, może serca, bądź ducha, sprowadzało wszechogarniające uczucie grozy. Trwoga, która teraz niespodziewanie rozlała się w sercu Zacharego, była dlań czymś nowym. Może nie był złotoustym poetą, ambitnym artystą czy wsławionym florystą, którzy w wyraźny sposób byli wrażliwi na część tego świata, lecz nie obce były mu takie uczucia jak radość, smutek, żal, czy żądza sprawiedliwości dotycząca jego świata. Teraz kiedy wszedł do domostwa, w którym wychował trzy córki, gdzie miał przyjść na świat jego pierwszy syn, poczuł, że to wszystko wisi na włosie złej fortuny, kierującej na jego życie swe chciwe oczyska.
Wbiegł do środka i zaryglował drzwi. Bona leżała wówczas na łożu, przykryta lekką, wełnianą narzutą, w koloru wiosennych, pięknych, młodych liści. Nie mogła sobie pozwolić na nieróbstwo nawet w jej obecnym stanie, toteż szyła małe ubranka dla nowego członka rodziny. Spojrzał na nią i pomyślał co teraz ma robić. Trzej mężczyźni, przeklęci strażnicy idący tutaj. Musi ukryć córki, może zmiłują się nad brzemienną kobietą. Szybkim krokiem wszedł do pokoju dziewczynek, które wciąż spały. Zakrywając im usta, pośpiesznie je obudził i wyszeptał:
- Ubierajcie się i ukryjcie w schowku zamykając go od środka. Nie macie wykonać żadnego ruchu, ni dźwięku - polecił im. Córki bez słowa wykonały polecenie ojca, gdyż już bardzo dawno nie widziały go tak poważnego i zarazem poruszonego.
- Co się dzieje?  - Bona zobaczyła jak dziewczęta schodzą na dół, starając się nie robić hałasu. Zachary wrócił do głównego pomieszczenia, w którym jego żona już teraz siedziała wyprostowana.
- Królewskie psy tutaj idą nie wiem czego chcą. Trzymaj język za zębami, a może ci ich nie wybiją.
Głośne cztery stuknięcia zaciśniętą pięścią do drzwi ich domu. Zachary schował rzucił nóż swojej żonie, a drugi schował za pas, przykrywając go nocną koszulą.
- Kogo to diabli niosą o tak wczesnej porze?! –  trochę się przejęzyczył, gdyż wczorajsze opary alkoholu, wciąż wokół niego się gdzieś tam kłębiły.
- Z ramienia jego ekscelencji, najświętszego króla, Ditiosa Trzeciego, oraz jego ojca, króla w spoczynku, Tera Pierwszego Wielkiego, przybyłem z nowiną Zachary. Wpuśćcie nas no panie! – jak usłyszał w głosie niskiego, krępego mężczyzny, nie występowała nutka groźby, choć ludzie jak żadne inne istoty na tym świecie, mogą się zmienić z sekundy na sekundę.
Podszedł do drzwi i otworzył je szybkim ruchem. Stojąc prawie w samej framudze, dumnie wyprostowany znajdował się tam starszy jegomość, z widoczną siwizną i licznymi zmarszczkami uwypuklającymi się na jego twarzy, kiedy szeroki kaptur spoczywał teraz na jego barkach. Dwaj w oczach Zacharego jeszcze chłopcy, stali po dwóch jego stronach. Czarny rumak przywiązany był do znaku, który akuratnie znajdował się przed domem. Jeden z młodszych mężczyzn oparł swą zgaszoną, jeszcze lekko tlącą się pochodnię o wspomniany  znak. Starzec, na oko sześćdziesięcioletni, trzymał w opuszczonej ręce lekko błyszczący przedmiot. Musiał być ciężki, gdyż dowódca strażników mając go w jednej ręce, ledwo go trzymał. Spojrzał właścicielowi domostwa w oczy i skłonił się w pas.
- Mam na imię Bard i jestem dowódcą królewskich gwardzistów, znanych jako czarne hełmy.
- Jakoś ich nie widzę – Zachary wskazał na głowy strażników.
- Nasza wyprawa odbyła się poza wiedzą dworu i tak ma zostać – starzec bacznie obserwował rosłego mężczyznę i chwilę zamilkł. – Wpuścisz nas?
- Na jakiej podstawie?
- Ach tak oczywiście – w tym momencie, stojący po jego prawej stronie strażnik, sięgnął do wiszącej na jego lewym ramieniu wąskiej, jak u gońca, skórzanej torby. Wyjął z niego wąski kawałek dokumentu i przekazał swemu dowódcy. – Oto wiadomość od twego wuja z dalekiego wschodu. Jeśli to nie wystarczy, mam oczywiście srebrny glejt, lecz sadzę, że nie będzie on potrzebny.
Zachary chwycił kawałek pergaminu i rozwinął go zapoznając się z zawartością. Po chwili jego oczy się zwężyły, a on kończąc czytać podniósł głowę na Barda. Skromnie przytaknął w geście zrozumienia. Przesunął się w bok, ustępując im drogi. Trzej mężczyźni z gracją, weszli do środka. Bona patrzyła jak zamykają drzwi.
- Mężu, co się dzieje?  - zaczęła. Wręczył jej list, który niezwłocznie zaczęła czytać.
„Drogi siostrzeńcze, nadszedł dzień błogosławieństwa, które przepowiadali starsi naszego rodu. W dniu przesilenia zimowego, a raczej nocy tamtego dnia, wszyscy prorocy, jasnowidze i przeklęte wiedźmy na wschód i zachód od naszej krainy oślepli. Nie chodzi o ich nieludzki dar, lecz zwykłe widzenie.  Każdy powtarzał te same słowa: NADCHODZI MĄŻ, SYN DWUNASTEGO POTOMKA WIELKIEGO INAURISA, KTÓRY PRZEZ TRUDNY ŻYWOT STANIE SIĘ GODNYM JEGO ŻYCIA, RÓWNYM MU NASTĘPCĄ. Cokolwiek by to znaczyło drogi siostrzeńcze, wiemy kim ma być ten potomek. Nie pytaj skąd. To twój syn. Wysłałem do ciebie dziewięciu ludzi, jeden z nich, Bard, jest moim wiernym przyjacielem, który wykonuje ostatnie zadanie przed śmiercią. Proszę pochowaj go godnie. Ma ze sobą cudowny przedmiot, który był przekazywany z pokolenia na pokolenie  - przeklęty żelazno-korundowy miecz bez imienia. Bard wyjaśni ci resztę. Przyniósł także drugi list, który należy tylko i wyłącznie do twego syna, a ma być otwarty podczas jego dziewiętnastych urodzin, wraz z przekazaniem mu miecza. Mam nadzieję iż w porę cie ostrzegłem. Twego syna czekają wielkie czyny, oby tak wielkie jak naszego przodka. Twój Wuj, Girland Peliary spod Gromsindu.”
List był opieczętowany ich rodowym znakiem, czyli czarnym bykiem ubranym w żelazny pancerz i jak zwykle, na drugiej stronie odciskiem całej dłoni, gdzie za atrament robiła krew.
Bona zamknęła list i oddała go mężowi. Zachary zwinął dokument i wyciągnął ręce po resztę przesyłek.
- Miecz i list – powiedział krótko.
- Nie przyjmiesz trzech zmęczonych podróżników?
- Czy ja wyglądam jak karczmarz? Wasze namioty wyglądają dobrze, poradzicie sobie.
- Girland polecił mi przekazać ci dwa przedmioty, jednak wcześniej musisz coś o nich wiedzieć – Bard odsłonił to co do tej pory ukrywał i uniósł wówczas półtoraręczny miecz, schowany ciągle w pochwie, który trzymał w lewej ręce.
- Mów.
- Podarek przekazywany przez twego wuja, jest tak bezcenny, jak drogocenne jest każde tchnienie życia – podszedł do stolika i usiadł przy nim, niewiele ponad niego wystając. – List kładę przed siebie, jednak broń nie jest bezpieczna dla nikogo poza tym jeszcze nienarodzonym, chłopcem jak mniemam? – wskazał głowicą miecza na brzuch jego żony. – Wiąże się z nim opowieść, jakoby wasz przodek, wielki Inauris Wyzwoliciel, dostał go od samego boga wojny Traada w geście szacunku nieba, dla zwykłego człowieka mogącego zrzucać demony, potwory i inne przekleństwa do piekieł, do Põrgi. Jednak szczegół dotyczący tej broni, jest dość istotną kwestią.
- Czyli? – zniecierpliwiony Zachary ponaglił go, gdyż starcowi wyraźnie się nie śpieszyło.
- Jedynie sam Inauris Wyzwoliciel, albo jego potomek, który odkryje dzięki tej broni wewnętrzne pokłady siły, o których istnieniu nie będzie miał szansy samemu się dowiedzieć, mogą nim się posługiwać.
- Dlaczego zatem ty go nosisz Bardzie? Nie przypominam sobie, bym miał kogoś o tym imieniu w rodzinie.
- Tak to prawda. Widzisz, nieważne jest czy dzierży go dwudziestoletni, wyszkolony młodzik, czterdziestoletni chłop, czy sześćdziesięcioletni dowódca straży. Żaden z nas nie może nim władać. Staje się on dla nas na tyle lekki, kiedy go dzierżymy, byśmy mogli go dostarczyć do jego prawowitego właściciela.
- W czym zatem problem?
- W momencie gdy ktoś kto go niesie, puści jego rękojeść, najzwyczajniej umiera – w tym momencie uśmiechnął się i cicho westchnął. Rozejrzał się po głównej kwaterze domu Zacharego spoglądając na drewniane, wykonane z mahoniu meble przez mistrza-stolarza z niedalekiej wioski. Patrzył na mocne ceglaste ściany i wzmocniony dębem sufit, z którego zwisały skromne ozdoby, dotyczące religijnych zabobonów. Miały oczywiście chronić mieszkańców przed złem i nieprawością, jak wszystkie inne tego typu przedmioty. Na przeciwległej mu ścianie, znajdował się pięknie ozdobiony piec, a przy nim wyryty w murze jaśniejszy kominek. Ciepło tego domu przyprawiło Barda o wspomnienia jego dzieciństwa, gdy mógł godzinami leżeć sobie w swym rodzinnym domu, ciesząc się zwykłą, dziecinną beztroską.
- Zatem dziś umrzesz?  -  Zachary przerwał jego skupienie.
- Na to wygląda  - uśmiechnął się lekko, choć przez ten wyraz jego twarzy przepływał raczej nurt smutku, aniżeli strumyk prawdziwej radości. - No cóż, pamiętaj by zakopać miecz gdzieś, by później jego prawowity właściciel, mógł łatwo go odnaleźć. Zostaw mu wiadomość, tak by wiedział gdzie szukać, kiedy jego wiek będzie odpowiedni – Bard spojrzał na dwóch młodych mężczyzn. – Wracajcie do zamku i powiedzcie Girlandowi, iż wszystko zostało przekazane.
Dwaj strażnicy w pośpiechu wyszli, skłoniwszy się mu najpierw.
- Bardzie, nie było was dziewięciu?
- Owszem, lecz jak widzisz jedynie nasza trójka przetrwała. Ci też zginą, kiedy wrócą do twego wuja. Jak myślisz gdzie taki święty miecz był przetrzymywany? Kto rościł sobie do niego prawo, jak do wszystkiego z resztą.
- Ukradliście go z królewskiego skarbca?
- Nie, skądże znowu! – żachnął się teatralnym gestem. –  Oddaję go prawowitemu właścicielowi, nic więcej. Weź szpadel i chodź za mną – Bard wyszedł przed dom. Zachary za nim podążył. Stanęli za domem, gdzie znajdował się wielki głaz i kilka pomniejszych kamieni, leżących tam od zawsze.
- Co dalej? – zapytał właściciel tej ziemi.
- No cóż, trzeba zakopać miecz i oznaczyć go potem tak, by twój syn mógł go znaleźć.
- Po co odsyłałeś tych dwóch łebków? Teraz mam zasuwać łopatą na początek ładnego dnia, co?  - westchnął Zachary z niezadowoleniem. Nie usłyszawszy odpowiedzi, wziął się do pracy, gdyż wiedział co się stanie z Bardem, kiedy złożą do kryjówki wspaniałą broń, a w głębi serca zastanawiał się, czy to jest w ogóle prawdą.
Po ponad godzinie kopania, stali nad dość szerokim dołem, gotowym na zasklepienie tajemnicy na wiele lat, dla przyszłego pokolenia, nic niedomyślającego się gatunku ludzkiego. Bard poklepał Zacharego po plecach.
- Dobra robota. Jeszcze jedno - schował drugi list do specjalnego pudełeczka, które z kolei wrzucił do mocnego, okutego grubym, ciemnym żelazem, sześciennego kufra, przyniesionego przez jego rozmówcę. – Przy drodze, po drugiej stronie od twego domostwa, moi chłopcy wykopali dla mnie grób. Jeśli możesz, dla spokoju mego ducha, zakop mnie tam gdy umrę. Złóż na piersi mój miecz i przykryj twarz chustą z emblematem mego domu, którą mam zawieszoną wokół szyi.
- Tak zrobię – zgodził się Zachary.
Bard pokazał mu gdzie znajdowało się miejsce o którym mówił. Zostawił mu trzy konie należące do niego i dwóch jego podwładnych. Kary najmocniejszy z nich, pochodził z dalekiego wschodu, gdzie gorące słońce znęca się nad mieszkańcami tamtejszych ziem. Dwa pozostałe wierzchowce, były zwykłymi rumakami wyhodowanymi przez mało doświadczonych właścicieli ziemskich z pobliskich miast, lecz każdy koń się przyda oczywiście. Jak brzmi to powiedzenie? Darowanemu koniowi nie zagląda się w zęby? Zachary nie miał zamiaru tego robić. Otrzymał także od swego wuja, poprzez ręce Barda, dwie sakiewki ze złotem, naszyjniki dla jego córek i żony, oraz gruby, świetnie zrobiony, ozdobiony srebrem pas dla niego.
Stanęli we dwóch nad dołem, w którym miała spocząć przyszła własność Angusa. Po krótkiej chwili milczenia, Bard rzucił miecz do środka, na rozłożony tam koc. Przez tę krótką, acz uchwytną chwilę, Zacharemu wydało się, iż zaklęta broń zawisła w powietrzu, po czym lekko, jakby drugi raz rzucona, opadła niczym piórko łagodnie osuwające się z pomocą powietrza, na przygotowane swe „łoże” składające się z grubego, bordowo-czarnego płótna. Zwrócił wzrok na Barda, jedynie by zobaczyć, iż ten leżał wówczas martwy. Wyciągnięty z wyrazem bólu na twarzy, oraz z poskręcanymi rękoma i nogami, jakby mu je ktoś skutecznie połamał, doskonale wiedząc jak to zrobić. Był to bardzo przykry widok. Oczy ślepca, okryte bielą, spoglądały teraz bez wyrazu w zachmurzone niebo. Spodziewając się deszczu, Zachary szybko zakopał miecz z drewnianym kufrem, przykrywając to wszystko kamieniami, które przesunął nad miejsce, gdzie już teraz spoczywały drogocenne przedmioty. Później zaniósł Barda do jego bezimiennego grobu i uczynił wszystko, czego zażyczył sobie denat. Wraz z rodziną odmówili modlitwę za niego, po czym wracając do domu, zaczęła padać ulewna burza, rozmywając wszelkie ślady świeżo przekopanej ziemi.
Ów dzień, stał się wspomnieniem, na długo zapadającym w pamięci Zacharego i Bony. Wiedzieli dokładnie, że dziewiętnaste urodziny Angusa będą dniem, w którym całe ich życia, choć nie tylko ich własne, ulegną zdecydowanej, diametralnej przemianie.

Rozdział I 'Imię'

Rozdział I
‘Imię’
Gahla jest nieprzyjemnym światem. Jednoczesne bogactwo i różnorodność przeplatającego się dobra i zła, staje się uzależnieniem dla istot w nim trwających. Uzależnieniem od życia i obroną przed nadciągającą, definitywną śmiercią. Bo ostateczny sędzia się nie myli i zamierza zabrać nas wszystkich. W czym tkwi szkopuł? No cóż w tym wspomnianym życiu, które jeśli jest traktowane jako nawet chwilowy, krótkotrwały dar, niesie ze sobą mnóstwo szans.
Każdy poranek staje się wyzwaniem, a wieczór oczekiwaniem. Ale każda historia, którą należy opowiedzieć, potrzebuje bohatera. Ów bohater potrzebuje świata i kogoś kto w tej dolinie płynącego czasu, będzie z nim żył i dzielił jego troski.
Cóż naszym herosem, jeśli można tak powiedzieć, jest zwykły nic niewnoszący do stabilnego rozwoju społeczeństwa, młody kowal o imieniu Angus. Imię choć ładnie brzmiące, samą swą genezę znajduje w braku oczytania i chęci wysiłku jego umierających, już teraz rodziców. Choć może była to ręka przeznaczenia? Zapewne nigdy się tego nie dowiemy. Zachary i Bona są już prawie sześćdziesięciolatkami, stąpającymi powoli po swej małej, okrojonej przez miłościwie im panujących lordów, całej ziemi - uważanej często, z resztą słusznie, za samozwańców. Ich czas dobiegł końca, co nie spotyka się z aprobatą ich dzieci, za co nie możemy ich jakkolwiek winić.
W czasach kiedy Angus był jeszcze w zamyśle rodziców, chociaż już w brzuchu jego matki, do jego ojca dotarła pewna myśl. Tę myśl ubrał w słowa i rzekł krótko do małżonki, jak z resztą zwykle miał to w zwyczaju robić, czyli w pełnym  elokwencji, lakonicznym komunikatem.
- Chłopak będzie potrzebował imienia.
- Skąd wiesz, że będzie to chłopiec? - zaskoczona tak długą wymianą zdań Bona, zwróciła się ku swemu ponad czterdziestoletniemu wówczas mężowi.
- Trzy córki. To będzie chłop - dialog zaczyna się rozwijać - pomyślała Bona. Takiej okazji nie przegapię.
- Czy jakieś imiona przychodzą ci do głowy? – Zachary szybko zaprzeczył, kręcąc głową – Może mocne imię, jak Piotr, albo Tom - jej mąż prychnął z oburzeniem.
- Nie ty jesteś od imion, kobieto? - wyraźnie przeciążony tak długą konwersacją, Zachary oczekiwał wsparcia w sprawie tak wielkiej wagi.
- Tyś mężczyzna. Ja nazywałam nasze córy, pomyśl nad imieniem dla twego pierwszego syna, w końcu na coś się przydaj poza rolą i piciem w karczmach.
- Dobrze. - tak zakończyła się ta imponująco długa rozmowa, kiedy pan domu wstał i udał się na pole, dalej pracować, gdzie jego młodsza, czternastoletnia córka i dwie starsze siedemnastoletnie bliźniaczki, zajmowały się pracami, które pomagały rodzinie w przetrwaniu. Choć one oczywiście, marzyły o innym żywocie, z dala od ziemi i błota.
Nadszedł wieczór. Zachary udał się do miasta, oddalonego o dwie stajnie od jego domostwa. Wszedł do karczmy, gdzie stary Wirgor, karczmarz od siedmiu boleści, obsługiwał dziwnie wyglądających trzech, skrytych za kapturem, młodych mężczyzn. Dlaczego młodych, skoro ich lica były ukryte? Dłonie mężczyzny wiele mogą powiedzieć o nim, czasami więcej niż jego twarz. Może poza oczami - tak, zdecydowanie poza jego oczami.
Poszarpane przez cięcia zabójczych mieczy, bądź ostrych noży, hebanowe ręce, zaciskały się wokół kielicha wspaniałego, acz nietaniego miodu, który przyniósł im przed chwilą Wirgor. Żylaste dłonie, ciemna skóra i czarno-błękitne szaty, wskazywały na strażników, którzy zdecydowanie nie powinni zapuszczać się do tak zapyziałych wiosek, jakim była ich rzadko nazywana mieściną, skromna Pelia. Nazwa ich wioski, gdyż za taką uważał ją Zachary, wywodziła się od jego prapradziadka, który ponad półtora wieku temu, okrył ich rodzinne nazwisko chwałą, posyłając do piachu przeklęte, nocne stwory, nękające pobliskich im mieszkańców. Według przekazywanej historii, wysokie na trzy, człekopodobne stwory, siały śmierć i zniszczenie w czasach, gdzie straż jego ekscelencji była jedynie marzeniem głupców. Dzisiaj jest inaczej, choć zagrożenie ma podobno wrócić. Tak przynajmniej przekazał jego przodek wieść, którą wykrztusił ostatni z potworów: "Jest nas wielu i kiedyś ponownie nadejdzie mrok, a wraz z nim, my." Ach tak, ich nazwisko to oczywiście Peliary, co oznacza w zapomnianym przez prostych ludzi języku ich przodków - niosący światło.
Cokolwiek by to jednak znaczyło, dla obecnej głowy rodziny, nie miało najmniejszej wagi. Troski dnia codziennego i ciągłe narastające obowiązki, nie dawały chwili wytchnienia.
W ten dzień jednak, kiedy narodziny jego pierwszego syna nieuchronnie się zbliżały, postanowił porozmawiać o tym zadaniu z karczmarzem. Był on najmniej źle mu życzącym człowiekiem jakiego znał. Lepsze to niż armia krwiopijców
i darmozjadów, mieszkających całe mile od niego, choć kontakt z tym wieprzem nie był dla niego miły.
Zasiadł przy dębowym stole, machając na Wirgora ręką. Widząc jego wyraźny gest, a nie było to trudno go zauważyć, gdyż Zachary w wieku czterdziestu lat był przeto dwumetrowym olbrzymem, o barkach przeciskających się w drzwiach. Jego dłonie jak bochny chleba, zmęczone i starte od ciągłej pracy, mogły być flagą, którą informuje się sojuszników o swoich zamiarach. Gęste czarne włosy i szmaragdowe oczy, wraz z gęstym zarostem, tworzyły obraz człowieka dzikiego. Jakby się nad tym zastanowić, manierami niedaleko od nich odstawał.
Wirgor zauważył krótki gest i przepraszając swych trzech gości, zaczął iść w stronę zaplecza, po ulubiony, złoty miód pitny dla Zacharego. Zanim jednak się tam udał, jeden z mężczyzn, pochwycił jego szatę i przyciągnął do siebie, mrucząc mu coś do ucha. Starszy mężczyzna nerwicowo przytaknął i został łaskawie puszczony, sprawdzając stan swojej przed chwilą chwyconego ubrania. Zniknął za drzwiami bogato zaopatrzonej, głębokiej i świetnie zabezpieczonej, wiekowej spiżarni. Trzej mężczyźni zwrócili swe zakryte dobrymi, chyba bawełnianymi płótnami lica w jego stronę. Siedzący z tyłu, a na środku, niski ale barczysty mężczyzna, jako jedyny dalej pił ze swego kielicha. Oparł się o drewnianą ladę i powiedział coś cicho, czego Zachary nie miał możliwości usłyszeć. Dojrzał jednak ruch grubych, warg. Dwaj pozostali panowie, jeśli tak możemy ich nazwać, obrócili się szybko, wracając do mocnych kielichów, do połowy wypełnionych teraz drogim rumem.
Kiedy Wirgor wrócił z małą beczką młodego miodu w prawej i żelaznym kranem w lewej ręce, trzej podróżnicy wstali i mijając Zacharego, wyszli z karczmy. Beczka znalazła się przed Zacharym, a po chwili dołączył do niej wysoki, szklany kufel.
- Kim były te pędraki? - zwrócił się do zdenerwowanego karczmarza, który wyglądał teraz przez drzwi swojego przytułku. Było to świetne miejsce dla każdego odwiedzającego, chcącego zostawić trochę miedzi, srebra lub złota, w przybytku utopionych nadziei. Tonących oczywiście w dziesiątkach litrów win, wódek i słynnego na tutejszych ziemiach, nietaniego miodu.
- Trzej strażnicy ze stolicy w jakichś królewskich sprawach. Pieprzone chamy nawet nie zostawili miedziaka. "Misja królewska, misja królewska" powtarzali. Jakby król miał za mało złota przez ogołacanie uczciwych ludzi  - spojrzał teraz na Zacharego. - Takich jak ty Zachary.
- Rozumiem. Potrzebuję pomocy  -  przeszedł do sedna sprawy.
- W czym?
- Imię dla syna. Mam wybrać takowe, jakby moja kobieta tego nie mogła zrobić - prychnął z niezadowoleniem.
- Ech, kobiety co? Źle z nimi, ale z kim byśmy żyli jakby ich nie było? - zaśmiał się. - No cóż, to wybieraj. Przyszedłeś pewnie po jakąś księgę, albo spis imion co?
- Tak  - Zachary lubił ludzi, którzy rozumieli jego myślenie i zamiary - łatwiej się z takimi dogadać.
- Zaraz przyniosę - wyszedł znowu na zaplecze, schodząc teraz jednak na dół. Głównej sali karczmy doglądał teraz jego najstarszy syn, około dwudziestoletni, zarośnięty krzaczastą brodą, wysoki i tęgi jak jego ojciec, Tom Wirgor. Śmiał się teraz z parą uroczych kobiet, które konno przybyły tutaj z Mali, niedaleko od ich wioski zbudowanej na śmierci wielu ludzi, sporej mieściny, niosącej ze sobą złą famę. Ale kto by ich tam oceniał. Byli złodziejami i skrytobójcami, ale z takimi lepiej trzymać się w ryzach, na bezpiecznej odległości pozytywnych, niezachwianych stosunków, oczywiście.
Stary Wirgor wrócił, niosąc ze sobą butelkę jasnego rumu, leżącą na wierzchu grubej księgi, zwanej "imiennikiem". Postawił potrzebny Zacharemu przedmiot obok porządnie wykonanej beczki i przysiadł się z drugiej strony.
- Imię musi być mocne - zaczął.
- Tak - Zachary otworzył księgę i zaczął czytać opisy imion dla chłopców, które znajdowały się pod każdym z nich.
"Grom - brat pioruna. Doskonałe imię dla każdego chłopca, który w przyszłości ma szybko wspiąć się po drabinie wojskowości."
"Tybur - imię dla kupca, bądź nauczyciela. Daje chłopcu siłę dla niesienia melodii tym, którzy zostali słuchem obdarzeni przez Bogów."
"Egidiusz -  imię dla urzędnika, przyniesie mu uporządkowanie w życiu."
"Ludan - imię dla mężczyzny mającego rządzić innymi ludźmi według swej woli"
- Mam już dość  - Zachary zamknął księgę szybkim ruchem.
- Dopiero co przeczytałeś kilka imion - zauważył karczmarz.
- Tak i to za wiele. Przyszedłem tu odpocząć, a nie zajmować się takimi pierdołami.
- Jest wieczór. Masz beczkę miodu, a ja mam rum  - wskazał na butelkę, którą przyniósł ze sobą. - To wystarczy żeby znaleźć imię dla syna.
Zachary posłuchał Wirgora i odsunął księgę.
- Masz rację. Jeśli ma to być imię, które będzie dla niego dobre, nie ma co czytać wypocin jakichś starych pomyleńców. Napijmy się.
Dalszego rozwoju wypadków chyba możemy się spodziewać, prawda? Dwaj mężczyźni siedzieli do rana, pijąc nie tylko miód, ale i kolejne butelki dobrej jakości rumu, kilka świetnie uwarzonych piw, oraz schowaną z tyłu zaplecza wódkę.
Nadszedł ranek. Zachary obudził się z bólem głowy i światłowstrętem. Stary Wirgor wciąż leżał, bełkocząc do wyimaginowanych kobiet, które swymi niezgrabnymi ruchami, próbował przez sen macać. Zachary sprzedał mu mocnego kopniaka i chwycił za pobliski kufel. Wypił jego zawartość. Okropne. Zimna herbata, do tego gorzka jak diabli.
- Co...co jest? - wydukał Wirgor, patrząc się wokół półprzytomnym wzrokiem.
- Zapiliśmy, a co się mogło stać? - skwitował Zachary. Spojrzał się na trzy butelki rumu, lezącego obok Wirgora. Podniósł jedną z nich. usiadł przy stole i przyglądał się wyrzeźbionym w dobrym szkle czterem słowom - "Rum gryjski. Wielebny Angus." - Wirgor, stary capie, mam imię dla chłopaka. Idę do domu.
Wirgor ledwo mamrocząc, kiwał głową, widocznie starając się w jakiś sposób pożegnać ze swoim gościem.
Zachary wracając do domu, spostrzegł w oddali od niego rozstawione dwa szerokie, brunatne namioty. Kilka metrów od najmniejszej pałatki, stała zakapturzona sylwetka, zwrócona twarzą do lasu, przy którym obozowali. Prawdopodobnie szczał - pomyślał Zachary. Zatrzymał się na chwilę i ujrzał jak z większego namiotu wychodzi niski mężczyzna, ubrany w lekką szatę i wiszący u jego boku jednoręczny miecz. Zauważył gospodarza i przyjacielsko do niego pomachał. Zachary zwrócił się do swojego domu wchodząc do środka. Zanim jednak do niego wszedł, zdążył zobaczyć, iż trzej mężczyźni już zmierzali do jego domostwa. Jeden z nich, niósł jarzącą się pochodnię, drugi natomiast, ciągnął za sobą silnego wierzchowca. Dowódca siedział dumnie wyprostowany na karowym rumaku, coś w reku trzymając, lecz nie było to w zasięgu wzroku Zacharego.


Wszystko ma początek

 

Witam.


Czym jest to miejsce, w którym się razem znaleźliśmy? Powiem Wam. Jest przestrzenią, w której znajdziecie historie, dotyczące moich zainteresowań, którymi, w nieukrywanej nadziej, będę mógł podzielić się właśnie z Wami.
 Jestem początkującym pisarzem, który powoli kieruje się w stronę świata historii, opowiadań, powieści, skrytych w papierowych kanonach wiedzy i przeobrażonej wyobraźni. W naszej rzeczywistości oczywiście, nazywanych książkami.
 Zapraszam do cyklu krótkich opowiadań, które mam nadzieję, przykuwając wasza uwagę, dadzą chwilę odpoczynku w świecie, który opiszę. Co z tego dla mnie? Przyjemność pisania i usprawniania mego warsztatu, jest wystarczającym powodem. Co później, to tylko czas pokaże.

Pozdrawiam i zapraszam do mojego świata - świata myśli i uczuć, świata Gahli.

Zuris Rhaan

P.S.
zapraszam do komentowania, to pomoże lepiej zrozumieć mi czego oczekujecie!