1
Zbyt ciemno by zobaczyć co zostało za nami. Zbyt późno by szukać pomocy. Powiedział nam: miejcie nadzieję. A to właśnie przez tę przeklętą, wszędobylską i gloryfikowaną cnotę, tamtej nocy zginęli wszyscy. Pytacie co się stało? Już opowiadam. Usiądźcie. Otwórzcie oczy. Uwolnijcie zmysły...
2
Zimne krople deszczu spadały na zakrwawiony kark dychającego mężczyzny. To już nie te lata. Sztywne plecy i strzykające kolana. Niewidzące lewe oko. Złamane i nastawiane kości - chyba wszystkie możliwe. Tego już za wiele, pomyślał. Pulsujące ciało smagane wiatrem ledwo stało na krawędzi czterdziestopiętrowego budynku. Drżały mu dłonie. Zaciśnięte w pięści nie odważyłyby się go zawieść. Pomimo tego wszystkiego wola życia wciąż rozpalała w nim ogniska misji. Celu.
Spojrzał pod siebie. Oceniał ile sekund zajmie mu droga na dół. Obok pojawiła się druga osoba. Noc zanurzona w głębi szarych chmur, otulała miasto całunem gęstej ciemności. Naprzeciw jej występowały światła bijące z wieżowców. Reflektory posyłały oślepiające strumienie w górę budowli, tworząc sztuczną aurę. Ożywione koszmary miasta wypełzały na ulice.
Wysoka szczupła kobieta zajrzała za nim w przepaść daleko pod nimi. Młoda Eden zawsze widziała w nim swego bohatera, przewodnika i Ojca. Szła za każdym słowem. Sugestie stały się drogą życia. Nauki narzędziem. Teraz nie zamierzała go zostawić. Szczególnie tej nocy.
Ostatnie polowanie. Nie zważała na niezagojone rany na brzuchu i pod pachwiną prawej nogi. Przeklęci zostawiają paskudne znaki. Żadna ilość bólu nie powstrzyma jej od uczestnictwa. Od złożenia hołdu.
Utkwił w niej spojrzenie. Przez chwilę przypomniała mu nieżyjącą córkę. Bystre oczy i zuchwały uśmieszek. Pewność tygrysa przeplatana z lisim sprytem. Długie czarne włosy, spięte w aerodynamiczny kucyk kleiły się od krwi. Nawet nie wzięła szybkiego prysznica - od razu popędziła w to miejsce. Przeklęta dziewucha, pomyślał. Oczy Adrahola próbowały wyłowić ostatni uśmiech cudzej córki. Bez sukcesu. Oto przede mną, trwa moja następczyni.
- Podejdź do mnie Eden.
Za nią przyjdą inni, jestem tego pewien, pomyślał. Tak jak za Sarą. Ta dziewczyna ma coś w sobie. Ten magnetyzm pasji i poświęcenia. Celowego życia, oplatającego jej bliskich nadzieją. Obdarzającego ich posłannictwem nowego świata skrytego w wizji przewodnika. Faktycznie się postarzałem - takie słowa nie pasują do mojej gęby. Parsknął lekkim śmiechem.
Nie mylił się. Po kilku sekundach, kiedy piorun rozświetlił dach Sorrow, budynku Odnowionej Inkwizycji, za nimi pojawiła się szesnastka pozostałych Łotrów. Ustawili się na krawędzi czarnego marmurowego gzymsu, w linii. Wszyscy skupieni na twarzy Adrahola, przywódcy i nauczyciela. Nieomylnego, zawsze ratującego świat z opresji. Niepowstrzymywanego i nieśmiertelnego. Wspierającego potrzebujących w imię wolności, prawdy i wiary. Używającego oczyszczającego słowa Boga. Cholera, będącego ręką Boga albo i Nim samym?
Jakimi kłamstwami malowali sobie obraz mojej osoby, pomyślał. Z większością z nich nie miałem okazji spędzić Wymarszu, nie wspominając o świecie znajdującym się poza terenami Oficjum. Na kłamstwie nie zbudujemy lepszej przyszłości, lecz to nie moje zadanie. Ja zajmuję się tym co jest tu na dole. Gdzie stopa władyki nie postanie; tu na dole gdzie urzędnik wzdryga się na samą myśl o powietrzu i smrodzie spowijającym to miejsce. Tych ludzi. Już prawie północ. Zaraz czas duchów. Wszyscy przykucnęli. Złożyli ręce do modlitwy. Zaczęli recytować osiemnastoosobowym chórem:
"Kiedy noc przybędzie ziści się sen o trwodze,
W naszej wierze, nieulękli, zagościmy pożodze.
W krwi zła zbrukani, zła się wyzbywszy,
Staniemy w szranki tam, gdzie czeka na nas najwyższy."
Potem ogarnął ich tylko ogłuszający pęd wiatru i mrok świata Przeklętych. Łowy się rozpoczęły.
3
Cztery cięcia. Ponad kolanem, dwa na każde ramię tuż przy zgięciu łokcia oraz czwarte na krtani. Siła uderzenia mówiła o nadludzkim wysiłku. Wciąż krwawiąca pocięta twarz nosiła znamię litery V. Rzeźnik zostawił znak od prawego do lewego oka - dokładnie tak, jak na pozostałych siedmiu ofiarach. Dolny wierzchołek litery znajdował się na brodzie. Łotr, jeden z braci Eden, leżał nieruchomo wyciągając prawą dłoń w stronę zniszczonego oręża. Pęknięta stal długiego lekko zaokrąglonego sztyletu przeraziła dziewczynę. Ile trzeba było siły by choćby nagiąć taką broń, a co dopiero złamać? Ciało Złotego, rozszarpano bardziej niż jej się początkowo wydawało. Najpierw uwagę przykuwała twarz. Zniszczona rozdrapana skóra i wygryzione wraz z kością łuku brwiowego oko. Poddała oględzinom resztę ciała. Zwichnięty nadgarstek, wybite ze stawów kolanowych kości i brakującą tchawica mówiły więcej niż chciała usłyszeć. Przez chwilę w powietrzu zawisła oślizgła groźba.
- To już ósmy szefie. Myślisz, że zwęszyli zmiany i poczuli się pewniejsi? - obok przykucnął jej brat.
- Jeśli zakładasz, że trzysto czy czterystuletnie stwory kierujące się głodem, libidem i mieszaniną strachu i gniewu nagle mają dostęp do informacji naszego zakonu, to tak. Pomyśl przez chwilę szerzej.
Eden wpatrywała się w ślady pozostawione dookoła. Czterech napastników cięższych od normalnych siepaczy. Co jest grane?
- Szerzej? Co tu jest do odnajdywania? Złoty zawsze właził sam na ich terytorium. W końcu go dopadli - dwudziestoparoletni mężczyzna gładził się odruchowo po szramie na wierzchu prawej dłoni. Pamiątka z czasów ciężkich długich treningów z mistrzem Adraholem.
- Złoty był tez najlepszym agentem jakiego mieliśmy. Znał każdy ruch przeciwnika, zanim ktokolwiek z nas zaczął się w ogóle rozglądać - obróciła się do młodszego ledwie o rok towarzysza i wskazała na pordzewiałą drogę pożarową zawieszoną na zachodniej ścianie ceglanego Lucerne Hotel. - Strata Złotego okaże się cięższa niż jesteśmy w stanie sobie wyobrazić. Teraz idź i zbadaj rusztowanie od drugiego piętra wzwyż. Szukaj śladów siepaczy - z powrotem klęknęła nad zwłokami dawnego kompana. Smród świeżo wystrzelonego prochu unosił się w powietrzu lecz nigdzie nie widziała broni.
- Siepaczy? Tutaj?
Eden podniosła na niego zimne spojrzenie. Nagle z rówieśników stali się przywódcą i podkomendnym. Matką i synem. Żołnierz wiedział, że Eden nie ma w zwyczaju się powtarzać - w przeciwieństwie do poprzedniego Mistrza, nie uosabiała cierpliwości i spokoju. Stanowiła raczej mieszaninę uśpionego wulkanu i głodnego wilka. Czuwający drapieżnik. Młody mężczyzna skłonił głowę i odszedł nie oglądając się za siebie. Kiedy zniknął, odetchnęła mając wreszcie trochę przestrzeni. Odkąd zastąpiła niezastąpionego Adrahola, ciągle ktoś jej towarzyszył. Niczym cienie przyklejone do niej w świecie wiecznego wschodu. Głębszy wdech i z zamkniętymi oczami pozwoliła sobie na chwilowe obcowanie z ciemnością. Miła alternatywa dla wypełnionego światłem i nieustannym hałasem miasta. Przyjemny wiatr smagnął twarz Eden.
Zmęczona zbyt długimi łowami przez chwilę trwała w bezruchu. Westchnęła i powróciła do cuchnącego krwią miejsca i dawnego towarzysza trwającego w wiecznym bezruchu. Skupiła się na ostatniej rozmowie ze Złotym kiedy oglądała jego buty i płaszcz. Przypomniała sobie spuchniętą szyję mężczyzny, płytki oddech i poddenerwowane oglądanie się za siebie. Jakby coś go goniło, lub na niego czyhało. Złoty miał tendencje do wyolbrzymiania zagrożeń, w szczególności dotyczących jego osoby, toteż nie wydawało się to aż tak wielkim odstępstwem od jego normalnego zachowania. Nikt jednak tak nie zacierał śladów jak ten trzydziestolatek z Rhode Island. Podczas ich rozmowy wydawał się stać na krawędzi, gdzieś z dala od swojej zwykłej ostrożnej aparycji. Czyżby "Obłęd" tak szybko do niego dotarł? Złoty miał zaledwie dekadę ponad jej życie. Pół roku temu trenował rekrutów na Wymarsz i Czarny Bieg, a Obłęd zwykle nie dotyka nas przed pięćdziesiątką. Co się musiało stać w tak krótkim czasie?
Nadgarstki Złotego zostały skręcone. Nie, moment. Obróciła się i oparła ciężar ciała na jednej nodze. Odsłoniła prawy rękaw ponad łokieć brunatnego płaszcza. W zgięciu ramienia widniały niczym podziurawiony kulami samochód czarne obsypane sinikami ślady. Ślady po zbyt agresywnie wbijanych igłach. Złoty, nie - pomyślała. Od kilku z nich w każdą stronę na długość czterech do sześciu centymetrów rozlewały się czarne błyskawice gangreny. Odwróciła się na bok i zwymiotowała. Wstała i chwiejnym krokiem podeszła do ściany. Przyjemnie wilgotna zaoferowała dziewczynie wsparcie. Żołądek żądał ofiary. Ponownie zrzygała się tym razem na pokaźną stertę The Wall Street Journal, kilku egzemplarzy The New York Times'a oraz jedną zwiniętą kopię New York Daily News. W kącie nęcił swą zawartością stary wymiętolony świerszczyk. Eden jednak tego nie widziała. Lewa dłoń jak niegdyś sama złapała staw łokciowy i podrapała skórę. Zacisnęła zęby.
- Jestem tutaj. Mam w sobie siłę. Jestem tutaj - powiedziała na głos mantrę otrzymaną od Adrahola. Człowieka, który własnoręcznie wyciągnął ją z wstrętnej brudnej meliny. Chciałaby zobaczyć jego twarz; choćby na chwilę. - Jestem tutaj - powtórzyła. Tylko dlaczego, nie ma już ciebie Mistrzu?
4
- Podsumowując zatem znaleziska oraz materiał dowodowy - na dźwięk słowa "znaleziska", Eden zagryzła szczękę ścierając resztki i tak zdewastowanego szkliwa. Sposób na samokontrolę, w którym nie musiała wbijać czyjeś głowy w ścianę. - Brat Zaurias Donreas, znany jako Złoty, zamordowany został za pomocą ostrych narzędzi wielokrotnie wbijanych w klatkę piersiową z siłą godną zwierzęcia. Twarz jego została pośmiertnie zmasakrowana co uchodzi za oznakę zdziczenia i najprawdopodobniej ataku psychicznie niezrównoważonego mordercy - oznajmił sędzia znudzonym głosem. Puste oczy i flegmatyczne przekładanie papierów sprawy, w połączeniu z kredową skórą mówiły jedno: ten człowiek nienawidzi swojej pracy. Lekko haczykowaty nos, głęboko osadzone oczy i tuzin włosów na bokach kanciastej głowy, sprawiały wrażenie że oto przemowę wygłaszał sęp w długiej todze. - Ofiara zatem została zaatakowana przez człowieka, nie stwora ciemności, jak biegli Łowcy przedstawili dziś przed sądem. - przerzucił wzrok na Młodą Mentorkę Nowej Inkwizycji stojącą wśród kompanów. Pobladła. Z zaciśniętymi pięściami gotowymi do zmiażdżenia łysego czerepu sędziego Hellenstein'a, wpatrywała się w Zamika, w jej oczach Rzeźnika z Hell's Kitchen. Nie słyszała reszty wyroku. Wyszła za podwładnymi na mroźny październikowy poranek.
Wielki sąd znajdował się we wschodnim skrzydle twierdzy Oficjum. Gigantyczny drapacz chmur zbudowany z sześciu największych betonowych budynków jakie Eden kiedykolwiek widziała przerażał i wzbudzał szacunek. Przepastne wysokie na kilkanaście metrów wieżyce na szczycie każdej z sześciu kondygnacji wyrastały niczym blanki na zamku. Dawał świadectwo potęgi Oficjum. Z odległości kilkunastu kilometrów wydawać by się mogło że oto w Queens na Metropolitan Avenue, stoi gmach centralny całego Nowego Jorku. Sorrow jednak jako pierwszy budynek Świętego Oficjum, pamiętał dawniejsze bardzo odległe czasy.
Eden i jej kompani wpatrywali się w górę - tam skąd co noc rozpoczynali łowy.
Budowla, w której mieścił się sąd stanowił najstarszą część warowni. Pierwsi osadnicy, którzy dotarli do tych terenów, zastali tę gigantyczną formację w skromniejszej, lecz i tak zdumiewającej rozpiętości. W tym samym pionie znajdowały się niezliczone biura administracyjne, biblioteka z ponad dziesięcioma milionami pozycji obejmujących każdą informację od zielarstwa, medycyny i prawa, po alchemię, metafizykę i tajemnice demonologii czasu oraz ulubiona kawiarnia dziewczyny - "Jinx". Każdy z sześciu gmachów zbudowany w innym okresie historycznym odróżniał się od pozostałych budulcem, rolą i atmosferą. Najmłodszy uwity z egipskiego runicznego piaskowca segment w swoich trzewiach trzymał liczne laboratoria, akademię młodych Łotrów zwanych Kotami, dwie wielkie sale treningowe oraz najnowszy sześcian talentów. Wyjątkowość relatywnie nowej części Sorrow pokazywała otwartość na przyszłe pokolenia oraz ewoluujące wciąż stworzenia ciemności. Tak przynajmniej mówili specjaliści od Public Relations Officjum.
Na prawo do "Piaskowego", jakby w jego cieniu chowały się proste, oszczędne lecz najmocniejsze w strukturze koszary. Zrekonstruowana lekko zmodyfikowana wersja fortu Hannibala, świadczyła o potędze militarnej organizacji obrońców świtu. Od Adrachola nastoletnia Eden usłyszała historię o tym, jak czarny niczym smoła budulec został ściągnięty z południowych terenów Morza śródziemnego przez legendarnego przywódcę Kartaginy. Koszary stanowiły kamień węgielny całej organizacji. To tutaj chłopcy i dziewczęta przeistaczali się z zagubionych cherlawych dzieci w kierowanych misją Łotrów. To tutaj lęki i obawy przekuwali w oręż obrońców nieświadomych odwiecznej wojny ludzi. W końcu to tutaj dowiadywali się o "Obłędzie", nieuchronnym losie każdego Łotra, wpędzających ich w czeluści pierwotnej ciemności. Podczas niekończących się treningów woli i straconych dusz, rekruci otrzymują jeszcze jedno brzemię do niesienia. Okrutny żart boga - przypieczętowany los oraz dar. I to wszystko każdy z tych obdartych z wiecznego spokoju nastolatków musiał przejść. Krew i pot.
- Spójrz szefie - Cores wytrącił Eden z zamyślenia. Podążyła za palcem towarzysza zostawiając wspomnienia o budynku Sorrow na później. - Nowi obrońcy twierdzy. Nowi strażnicy. Biedne bydlaki. - Reszta hersztu Eden przytaknęła Coresowi.
Strażnicy stali w czwórkach przy każdym wejściu i wyjściu. Służba w elitarnej jednostce niosła ze sobą ciężkie wyzwania. Wybierani przez Radę Pięciu, stawali się obrońcami pierwszego frontu - tam gdzie nierzadko szaleńcy i przeciwnicy orędowników światła Oficjum, postanawiali uderzać w pierwszej kolejności. Dlatego też nabór do jednostki odbywał się dwa razy częściej niż do innych służb. Wysoki stopień umieralności przeciwstawiany szerokim możliwościom rozwoju kariery po roku służby, ściągała młodych i naiwnych. Każdy z siedemnastu braci służących bezpośrednio pod nią przeszedł piekło strażnicy.
Eden wpatrywała się w oczy świeżo wytrenowanych młodzików. Posiniaczone karki, opuchnięte twarze i zgarbione sylwetki. Ci chłopcy niedawno skończyli swój pierwszy Wymarsz. Nie zamierzała wspominać wstawania przed wschodem słońca. Nie zamierzała myśleć o braciach i siostrach straconych podczas morderczych ćwiczeń mających na celu dwie rzeczy: złamanie człowieka, który na Wymarsz szedł, i zbudowanie od podstaw narzędzia woli Nowej Inkwizycji. Starała się jednak skupić na obecnej chwili. Jej ludzie zatrwożeni śmiercią Złotego potrzebowali czegoś uchwytnego. Nawet jeśli byłoby to zwykłym zapychaczem czasu. Odchrząknęła.
- Raport z wybrzeża?
Chuderlawy rudzielec niosący odznaczenie zwiadowców uniósł głowę.
- Siedemnaście spaleń. Sześciu walczyło nawet po uziemieniu, tak jak nas uprzedziłaś Szefie - niepewnie spojrzał na Mentorkę. Chciał coś dodać, ale miast tego odwrócił wzrok. Nie zauważyła.
- Zabierajcie ze sobą Widzących na każde zwiady. Nie obchodzi mnie gdzie ich znajdziecie. Jeśli koszary nie mogą zapewnić rekrutów, sami ich przeszkolcie. Zrozumiano?
- Tak - zagrzmiał chór wiernych cieni. Rudzielec ukłonił się i pospiesznie odszedł. Zostali przyboczni Eden.
- Czyli Złotego zamordował zwykły człowiek? - Cores wypalił. - I ja mam w to uwierzyć? - splunął.
- Widziałeś dowody - rzekł stary Terys, niezawodny Widzący. - Ja nie znalazłem nic.
- Ciało było już zimne. Złoty zginął kilka godzin wcześniej. Oczywiście, że nic nie znalazłeś - wtrącił się ogolony Kash ze swym zwyczajowym uśmieszkiem gagatka.
- Nie o to chodzi chłopcze. Widzisz, ja przybyłem tam wcześniej. Poinformowałem Emmę od razu. Widzieliśmy Złotego jako pierwsi. Ślady były świeże. Zwierzęce, ale niemagiczne.
Przez chwilę czwórka aktywnie biorących udział w rozmowie Łotrów zmrużyła oczy i z niedowierzaniem patrzyła na starego Terysa. Cores obejrzał się za siebie.
- Czyli Złoty faktycznie nie zginął od Umamu? Facet, który uczył każdego z nas wszystkich kata, panowania nad darami i chorobliwej ostrożności. Coś mi nie pasuje.
- Ja chyba się przesłyszałam - ukróciła rozmowę Eden. Cores drgnął. Przeistoczył się z rozgniewanego wojownika w chowającego się we własnej klatce piersiowej chłopaczka. Jaką aurę posiadała ich przywódczyni. Choć tak młoda, nawet stary Terys spoglądał z respektem na malutką w jego oczach Eden, jemu znaną jako Emma. Maleńka Emma. - Wracajcie do pracy. Jeśli znajdziecie jakieś ślady macie je zgłaszać jedynie do mnie lub Terysa. Nie możemy ufać nikomu spoza naszej rodziny. Rozumiecie? - Mężczyźni pokiwali głowami. Rozeszli się w mgnieniu oka do swoich obowiązków poza dwoma cieniami Eden, chudzielcu o mroźnych oczach zwanym Satyrem oraz jakby będącym jego przeciwwagą, pulchnym Albie. Każdy łotr po ukończeniu Wymarszu wybierał sobie przydomek. W ich przypadku jednak, został im nadany bezpośrednio przez Eden, kiedy byli jeszcze w czasie treningu. Właśnie ta długa znajomość oraz bezprecedensowe oddanie sprawiło, że stali się jej cieniami. Przyrodnimi braćmi ich wspólnej matki, misji odkupienia świata.
- Sprawdźmy co robi Tanis - rzekła szybko. - Ten stary dureń powinien na coś już wpaść. Za dużo mu płacą by siedział w tej swojej wieży z księgami zamiast współtowarzyszy.
- Myślałem, że Tanis został zrzucony do lochów - wtrącił podczas szybkiego chodu w stronę budynku alchemików i metafizyków Alba.
- Tak, ale przekupił strażników i wyszedł za kaucją - Satyr widocznie wiedział coś więcej. Ten chudzielec zazwyczaj siedział cicho w grupie, lecz kiedy zostawali we trójkę, miał zdecydowanie zbyt wiele do powiedzenia. - Podobno stworzył jakieś urządzenie do odnajdywania śladów pamięciowych Umamu po ich śmierci. Do lepszej lokalizacji gniazd.
- Ciekawe. Bardzo ciekawe.
Trójka Łotrów weszła do gmachu alchemików. Jak zwykle otoczona mistycyzmem pracowania szarlatanów, naukowców i rzadziej prawdziwych alchemików, przywitała ich całym asortymentem biurokratycznego bałaganu jaki przez lata pracownicy urzędu Kontroli Darów i Dążących sprawnie wprowadzali. Wejście do środka zajęło im godzinę. Pomimo bycia obecną Mentorką Oficjum, forma 33A i formularz 3 wstępu do zasobnika alchemików, musiał zostać podpisany, przypieczętowany i odbity. W końcu udali się do pracowni Tanisa. Brata Adrahola, poprzedniego Mentora Nowej Inkwizycji.
5
Woń siarki, gryzący chlor i coś czego nawet znający się na zapachach Alba nie potrafił nazwać, wwiercały się w nozdrza. Na wpół ciemne kwadratowe pomieszczenie, dziesięć na dziesięć metrów karmiło się dwoma źródłami światła - małym umieszczonym pod sufitem szmaragdowym kryształem oraz dziwaczną lampą zawieszoną jakby nad głową alchemika krzątającego się od prawej do lewej. Lampka, mały półprzeźroczysty sześcian, zdawała się poruszać wraz ze starcem. Niby lewitowała trzydzieści centymetrów nad głową gadającego do siebie mężczyzny. Zbyt tęgo zastawione grubymi tomiszczami półki hebanowych szaf, tworzyły jeden z najlepszych zbiorów wiedzy o alchemii i metafizyce w promieniu kilku tysięcy kilometrów. Złowrogo wpatrujący się w przybyszy kruk zaskrzeczał chcąc zwrócić uwagę Tanisa. Bezowocnie. Fanatyk postępu, ciężkiej pracy i żmudnej acz przynoszącej sukcesy obsesji znalezienia odpowiedzi na pytania, które zaledwie garść alchemików na całym świecie ośmiela się zadawać, garbił się nad dwiema na wpół spalonymi księgami. Nad papirusem rozłożonym po prawej stronie gigantycznego hebanowego biurka unosiły się migoczące niczym szkło litery. Trójka gości oniemiała. Używanie "anima", ożywczego daru jako medium do czytania martwych języków w postaci gaworzących latających liter, było bardzo rzadką umiejętnością. Rzadszą zwłaszcza wśród alchemików, gdzie przeważali obdarzeni zdolnością "morfeua", czyli tak zwani "nieśpiący".
Eden, Alba i Satyr skupili się na drżących i tańcujących w powietrzu słowach. Tworzyły wydawałoby się chaotyczny bełkot. Odczytali: "Trzynastu jest wciąż ale nim wie on o śmierci, przyniesie mu dwieście i sześć serc drogich." Inne słowa "zwierz", "godzina", "sześć", "dzika", "korzeń", "liście". Jakby na krawędzi płaskiego świata pergaminu, mniej wyraźne lecz regularne smugi niewydobytych słów, tworzyły swawolnie poruszające się żywe wstęgi niby srebrzystych to złotych i ognistych wersów-rzek. Sama choć prosta sztuczka dla laika mogłaby uosabiać magię. Zaciekawiony Satyr podszedł bliżej i powoli przejechał dłonią po pergaminie. Karta i tusz zdawały się parzyć. Otwarte księgi świeciły pustymi stronicami. Tanis wyrwał je z nieśmiertelnej władzy introligatorskiej sztuki kilka godzin wcześniej. Teraz martwy niezrozumiały język przemawiał do wybitnego alchemika. Szkoda, że nie mogli odczytać poprawnej formy. Zazwyczaj Łotr posiadający określony dar, korzystał z niego indywidualnie. Rzadko dzielił się z innymi - dar Łotra był czymś intymnym, osobistym. Eden odchrząknęła. Stary alchemik wyprostował się i odwrócił w ich stronę. Spojrzał w stronę Młodej Mentorki Nowej Inkwizycji.
- Czego, wasza wysokość? - chrypnął z wyrazem znudzenia na twarzy. Momentalnie pomimo swojej pozycji, doświadczenia i ciężkiego charakteru, Eden poczuła się jak marnująca cenny czas uczennica dyrektora wybitnej szkoły. Na karku pojawił się pstrokaty wąż dreszczy, spływający wzdłuż kręgosłupa drętwiejącym nurtem. Zacisnęła dłonie.
- Tanisie starzejesz się. Weszliśmy do twojej pracowni kilka minut temu. Gdzie twoja obsesyjna ostrożność by nikt nie skradł genialnych i bezużytecznych pomysłów jakie sprowadzasz na nasz świat? - mężczyźnie zadrżał kącik ust. Nieprzyjemny grymas przypomniał Eden kogo Tanis obwiniał za zaginięcie swojego brata.
- Czasami nie warto na niektórych zwracać uwagę. Są, jakby to ująć, przemijającą bryzą której miejsce zajmie przyjemny suchy wiatr.
- Nie rób z siebie mądrzejszego niż jesteś. Czy coś odkryłeś?
Alchemik odwrócił się plecami. Powrócił do grzebania w dziwnym zębatkowym mechanizmie wyglądającym jak starodawny zegar połączony z trzema kilkucalowymi fiolkami wypełnionymi trzykolorowym gęstym płynem. Czerń, srebro i czerwień zdawały się nie mieszać nieważne jak silnie potrząsano szklanymi naczyniami. Maszyna w idealnej harmonii zmieniała swoje ustawienia i reagowała na polecenia starszego mężczyzny.
- Tak. Sześć nowych form kata z czasów pierwszego pokolenia Łotrów - wskazał na kilkanaście szkiców leżących pod ścianą na dwóch kupkach papieru. - Formułę regenerującą dary związane z wydolnością krążeniowo-oddechową i odszyfrowałem trzydzieści pięć stron manuskryptu mówiącego o pierwszym spotkaniu z Umamu w środkowej Ameryce. A ty co dzisiaj zrobiłaś? - nawet odwrócony Tanis, zdawał się przewiercać duszę Eden na wskroś swą wyniosłością i wszystkowidzącymi siwymi oczami. To była jego pracownia. Eden spojrzała na kompanów.
- Złoty został zamordowany.
Tanis przestał pracować i oparł się dłońmi na blacie stołu. Drewno zaskrzeczało a mężczyzna ciężko westchnął. Złoty był bezpośrednim uczniem i następcą Tanisa. Wszyscy o tym wiedzieli.
- Strata Zauriasa, przepraszam Złotego, odbiła się echem wśród elity naszej wspaniałej organizacji - opuścił głowę i z kolejnym przeciągniętym oddechem frustracji wskazał prawą dłonią na zawinięty pakunek leżący pod ścianą. - Oto ostatnie zamówienie denata. Jako mentorka masz prawo do niego zajrzeć. Nawet zabrać.
Satyr i Alba spojrzeli szeroko otwartymi oczami na Eden. Dziewczyna skłoniła się w pozdrowieniu.
- Dziękuję Tanisie - powiedziała będąc zszokowana pomocą alchemika. - Nie zapomnę tego. - Obróciła się i przyklęknęła. Zaczęła rozwiązywać lniane sznury trzymające za swym poskręcanym węzłem możliwą wskazówkę na temat Złotego. Eden drżała. Rozwiązała supeł i nim zdążyła zobaczyć co jest w środku, Tanis chwycił jej prawe przedramię.
- Pamiętaj, że to co tam znajdziesz, przyniesie ci więcej pytań niż odpowiedzi. - Wymienili spojrzenia w milczeniu. W powietrzu zawisło coś złowrogiego. - A teraz idę do biblioteki. Do zobaczenia wkrótce, Emmo. Panowie. - skinął głową i przeszedł niczym ciężki ołowiany duch między trójką gości. - Zamknijcie za sobą drzwi. Nie ruszajcie ksiąg. Potrzebują jeszcze kilku godzin by w pełni do mnie przemówić.
Dziewczyna zajrzała do środka tobołka Złotego. Znajdowały się tam trzy przedmioty - burgundowa statuetka przypominająca człowieka-wilka, który nie do końca się przekształcił i posiadał cechy obu, szesnastocalowy ceremonialny nóż Wymarszu najpewniej nieużywany oraz gruby skórzany dziennik. Pamiętnik obficie okraszony normandzkimi runami, słowiańską litanią do bożków i patronów płodności, na grzbiecie oznaczony został znakiem Pierwszego Łowcy - symbolu niegdyś istniejącego ugrupowania niezależnie działającego obok Łotrów. Serce Eden zamarło.
- Alba. Czy Złoty nie miał badać plotek o Dzieciach Dantego kilka tygodni temu?
- Wspominał coś o tym tak. Czemu pytasz? - pokazała mu grzbiet dziwacznego pamiętnika. Alba przyjrzał się bliżej grawerunkowi, jakby chcąc się upewnić. Satyr zaklął pod nosem w języku swojego ludu i obrócił się wokół własnej osi ocierając ze zdenerwowania usta.
- Pierwsi Łowcy.
- Pierwsi Łowcy - powtórzyła Eden. Trójka łotrów pospiesznie wyszła z pracowni Tanisa gonieni przez krakanie paskudnego kruka stróża alchemika. Satyr niósł worek Złotego, Alba czujnie obserwował długie korytarze i gapiących się na nich Łotrów. Jeśli Dzieci Dantego wciąż istniały, oznaczało to dwie rzeczy: po pierwsze, oficjalnie zniszczona i zepchnięta w niepamięć organizacja Hiszpańsko-Włoskich okultystów potajemnie działała i łamała tym zakaz o innowiercach-inkwizytorach. Po drugie, Złoty znalazł coś czego żaden Łotr nie miał zobaczyć. A w takim przypadku, jest to coś co Eden musi z nimi dwoma odnaleźć. Znali tylko jednego specjalistę od tajnych organizacji - rodzonego brata Złotego. Maksymiliana, czyli Maxa.
6
Wpadł do katedry Świętej Trójcy. Zamknął za sobą trzymetrowe podwójne drzwi. Chwycił za stalowy świecznik stojący pod obrazem dwóch świętych rozmawiających z tłumem trędowatych i zablokował wejście od środka. Kulejąc podszedł do pierwszego rzędu drewnianych ław i padł na jedną z nich. Drzewiec ławy przesunął się po kamiennej podłodze o kilka cali. W świetle setek świec umieszczonych w nierównych odstępach, widniały obfite ślady krwi. Mężczyzna zdjął z twarzy niby ceramiczną maskę, podobiznę Akteona słynnego greckiego łowcy, zakrywającą długi nos i wysunięty do przodu podbródek. Wyjął zza pasa niezawodny miecz, Parysa - stalowego gladiusa. Należał do wielkiego generała Imperium Rzymskiego, który za jego pomocą przelał krew trzech tysięcy ludzi, nie tylko żołnierzy. W rękach Adrahola znalazł się niemal przed wiekiem, jako trybut należny zabójcy trzech siarczanych synów - jedynego takiego wydarzenia w całej historii Świętego Officium. Spojrzał na odbicie w klindze broni. Arystokratyczne lico sprzed dwudziestu minut, teraz przypominało sześć twarzy, które widział w przeciągu ostatniego miesiąca. Kształt dwóch cięć litery "V"od jednego do drugiego ucha naznaczał niedoszłą siódmą ofiarę.
- Jakże mogliśmy się tak mylić - zachrypiał i poczuł mocny smak żelaza w ustach. Skrzywił się w grymasie bólu i obrzydzenia.
Sprawdził nogę i lewy bok. Rozerwane ścięgna i mięśnie prawego uda zdawały się już do reszty zdrętwieć. Na wysokości trzustki biegło głębokie i ostre cięcie. Zakręciło mu się w głowie. Przed nim, wszędzie gdzie nie spojrzał mieniły się malutkie srebrzysto-czarne gwiazdki. Stracił zbyt wiele krwi. Czuł się taki zmęczony. Wypruty z dawnej siły urodzonego żołnierza. Teraz pozostała w nim jedynie pusta skorupa. Twarda, dookreślona, lecz popękana. Podniósł wzrok i zaczął oglądać wnętrze katedry.
Wyniosła atmosfera unieśmiertelnionych uczuć i żywej wiary wciąż panowała w tym niemal trzystuletnim budynku. Wysoka choć relatywnie wąska budowla imponowała prostotą i szczerością pokładanej tu wiary. Wierni przychodzili z tym bardziej lub mniej silnym przekonaniem, że Stwórca faktycznie na nich czekał. Że po śmierci, jeśli jest się dobrym dzieckiem, Ojciec wezwie ich z powrotem do raju. Teraz jednak, w środku nocy kościół oddawał pokłon ciszy. Po obydwu stronach ołtarza, ustawione w wysokich mosiężnych wazonach rozkwitało około setki tulipanów, lilii i jakichś innych żółtych kwiatów, których imienia Adrahol nie znał. Na środku od drzwi aż po sam ołtarz niczym hollywoodzki czerwony dywan, biegł namalowany na podłodze długi werset modlitwy do Michała Archanioła.
Adrahol odczytał łaciński fragment i z przykrością stwierdził, że na nic mu się to nie zda. Zrobiło to jednak na nim wrażenie. Ile godzin może nawet dni, jakiś nieszczęśnik z Queens czy tutejszego Manhatanu musiał malować słowa, których najpewniej nie rozumiał. Adrahol jedną ręką ucisnął ranę na nodze. Syknął. Wstał i opierając się na jednej z ław doszedł do ołtarza. Zaskakująco dobrze wykonany i jakby niepasujący do reszty tej kamiennej obstawy drewniany ołtarz został przykryty biało-srebrzystym obrusem. Pomiędzy otwartą na środku Biblią, złotym pucharem, o którym ministranci i kapłani najwyraźniej zapomnieli leżała wielka martwa mucha. Obrócona do góry brzuchem spoglądała mu w twarz. Mężczyzna zamarł. Owad czekał na machnięcie ręką, by rozpłynąć się w powietrzu. Reszta ołtarza zdawała się nienagannie czysta. Usłyszał bzyczenie. Gdzieś za drzwiami, gdzie spodziewał się zaraz stukotu, wrzasków i ryku. Bzyczenie nasilało się. Z kilkunastu latających stworzeń przed kilkoma sekundami, tworzył się strumień nieskończonego upartego owadziego warkotu. Adrahol zaklął cicho pod nosem. Upadł na prawe kolano niemal je do reszty roztrzaskując. To co pozostało w kościach po tak wielu latach nieludzkich wysiłków do jakich zmuszony został w swej posłudze, przysparzało mu więcej bólu niż nadziei. Może swój dar rozwinął do nadzwyczajnych rozmiarów. Może potrafił stanąć łeb w łeb z Umamu i rzucić taką bestię na ziemię czystą brutalną siłą. Stawy, kości i mięśnie niestety miał ludzkie, a te znały swoje granice. Przesuwane, ale nie w nieskończoność. Bzyczenie przeniosło się za okna nad drzwiami. Widoczne nawet w tym ciemnym pomieszczeniu różnobarwne - czerwone, niebieskie, srebrne i złote witraże - zostały całkowicie przesłonięte. Rój owadów zdawał się oblepić szkło nie wpuszczając z zewnątrz nawet krzty światła latarni. Mężczyzna obsunął się na ziemię i oparł plecami o ołtarz. Ze zrezygnowaniem puścił i tak wykrwawiającą się ranę. To tyle. To już wszystko. Oto koniec, mówił do siebie gdzieś w głębi. Wyjął znowu Parysa. Niczym legionista pozdrawiający Cezara przyłożył gladiusa do serca. Zrobił głęboki wdech.
- Jestem gotowy. Chodź skurwysynu!
Drzwi katedry eksplodowały wpadając do środka i przesuwając siłą uderzenia kilka ostatnich rzędów ław. Do środka niczym żywy potok wlała się kilkumilionowa chmara wrzeszczących insektów. W mgnieniu oka owady rozlały się po wysokich stropach katedry, oblazły ostatnie kilka rzędów ław i oblepiły swoimi kończynami stojące po prawej i lewej marmurowe rzeźby. Nieruchome podobizny świętych i kapłanów krztusiły się ciężarem owadziej plagi. Latały we wszystkie strony. Zbliżyły się do Adrahola lecz zatrzymały dobre dwa metry przed nim. Przez podwójne wysokie drzwi wślizgnęła się sylwetka wysokiego człowieka, zasłoniętego nieprzebranym owadzim rojem. Nieludzko sztywne ruchy kończyn i zgarbiony kręgosłup pokazał Łowcy demoniczną karykaturę. W katedrze zrobiło się cieplej. Poświęcona ziemia, pomyślał Adrahol. Przynajmniej nie zostanę opętany.
- SSSeeeerceeee... - wysyczało to przeklęte coś, uwalniając spomiędzy zębów rój kilkudziesięciu szaroskrzydłych ciem.
- Co mówisz? Nie mogę cię usłyszeć przez bzyczenie twoich córeczek i synów kreaturo. - Łowca oparł głowę na nodze ołtarza. Bez przykrywającej ją tkaniny drewno wydawało się idealnie wypolerowane. Czyste. Ciekawe czy drzewiec Krzyża został tak dokładnie ociosany, pomyślał.
Stwór zrobił kilka kroków i oparł złamaną w nadgarstku rękę na ostatniej ławie. Teraz oświetlany przez świece ujawnił spaczoną i zgniłą skórę na twarzy i lewej dłoni. Niemal całe ciało ukrywało się pod ciemno-brązowym płaszczem. Wysokie czarne wojskowe buty i sztruksowe spodnie nie schowały pociętych i połamanych nóg - kości co kilka cali wystawały we wszystkie strony. Istota niosła na twarzy dwa może nawet trzy oblicza. Adrahol poczuł ścisk w żołądku i brak tchu. Jeśli w świecie niematerialnym istnieje coś co go przerażało, zdecydowanie składające się z wielu demonicznych bytów Trwogi należały do czołowej piątki.
- Serceeee... - wyrzekł trochę czyściej opętaniec. - Daj mi serceee... Wiem, że... Wiem.
Mężczyzna rozglądał się dookoła. Nie miał szans z przeklętym. Nie w takim stanie. Nie siedząc przed nim w kałuży krwi. Jednak to nie śmierci się obawiał. Trwogi należały do wyjątkowo upartych i skutecznych dawców cierpienia. To one rozszarpywały duszę więźniów w wiecznej agonii dualizmu umierania i wskrzeszania. Trwająca w nieskończoność zabawa takiego diabła, oznaczała usnutą z całkowitego zapomnienia i niekończącego się cierpienia, czystą pierwotną agonię. Bez końca. Bez wytchnienia. Tak, Adrahol drżał przed Trwogą. Kat nekromanta potrafiący z pyłu zmarłych powołać ich do "nieżycia" w piekielnym wymiarze by móc bawić się cierpieniem, wyniósł się na szczyty "strasznych historii" dla młodych Łotrów. Przerażające wizje pokazywane Łowcom przez Uzdolnionych ucieleśniały tę niszczycielską siłę. Siłę, której Święte Oficjum nigdy przedtem nie pokonało. Zapieczętowane trwały w próżni swego niebytu, lecz nigdy nie zniszczone. Nigdy całkowicie zwyciężone. Na czole stwora pojawiła się pieczęć. Szesnastoramienna gwiazda z przełamaną elipsą. Znak zamknięcia. Ten demon został zakuty w łańcuchy najpotężniejszymi rytuałami znanymi przez Nową Inkwizycję. Poczucie bezradności owładnęło całe ciało Adrahola. Zdawało mu się, że oddala się od materialnego siebie brocząc gdzieś w gęstym smolistym bagnie. Ręce opadły mu na boki. Miecz zabrzęczał półtora metra dalej. Stwór zwrócił ku broni "ogniste lico". Zaskrzeczał i podszedł kilka kroków. Adrahol nie wierzył własnym oczom. Dopiero teraz do niego dotarło. Umamu współdziałają z demonami wyższych kręgów. Dzikie stwory powróciły do pierwotnych praktyk, z których wyzwoliły się przed tysiącleciami. Ale dlaczego? Biedna Emma. Zostanie z tyloma pytaniami, a ja nic nie mogę zrobić. Mężczyzna poczuł ciepłą łzę na policzku. Potem kolejna naznaczyła swym nurtem nos. Biedne dziecko. Osamotnione. Kilkakrotnie mrugnął. Nagle stwór uskoczył do przodu. Wylądował nad wpółmartwym ciałem Łotra. Przysunął martwiczą twarz i wessał powietrze smakując wątpliwości i poczucie bezradności rannego.
- Taaak - wysyczał niczym biblijny wąż. - I niccc nie możeszzz zzzrobić. Dziewcze będzie następne.
Adrahol utonął. Czarny bursztyn zgrozy pogrążył ostatki jego człowieczeństwa. Stało się.
7
Potężny dąb z trzaskiem rozpadł się na masce czarnego lincolna wyginając ramę samochodu o dziewięćdziesiąt stopni. Silnik wydał wysoki przedśmiertny metaliczny okrzyk. Szeroki kamienny plac wypełnił się oniemiałymi gapiami ubranymi w trójkątne garnitury i szerokie okulary przeciwsłoneczne, obcisłe jeansy i wymiętolone podkoszulki. Wskazywali palcami dwie siły na kamiennym placu: ponad dwumetrowego tygrysiego stwora goniącego za swoją niedoszłą ofiarą oraz szczupłą i zwinną dziewczyną, umiejętnie unikającą każdego szarpnięcia i ugryzienia zwierzęcej furii jaką uosabiał ten pierwszy. Umamu, wielki człowiek-tygrys, złapał drewnianą ławkę i wyrywając ją z zabetonowanego fundamentu cisnął w stronę wcześniej zranionej Eden. Dwukrotnie rozcięte prawe udo odmówiło posłuszeństwa i musiała obrócić całe ciało równolegle do ziemi w ryzykownym piruecie . Uchyliła się, lecz spadła na brzuch. Rozbiła kolano o przeklętą kamienną płytę, z których składał się tutejszy plac. Takie triki przydają się na sali gimnastycznej, nie w terenie - usłyszała gdzieś z tyłu znany głos. Stwór widząc wystawny obiad na ziemi rzucił się jednym susem pokonując dzielącą ich odległość. Długa umięśniona łapa chwyciła dziewczynę za jej plecy - dokładniej za znajdujące się tam szerokie pasy bandaży. Każdy Łotr miał łowiecki strój, usprawniający i ułatwiający polowanie. Ściśnięte bandażami ciało Eden wydawało jej się zawsze dokładniej reagować na zmiany w powietrzu zachodzące podczas używania darów przez Łotrów czy Umamu - tak, jednym z darów Mentorki Nowej Inkwizycji, była zdolność do wykrywania innych obdarowanych. Poza tym było coś w tym ubiorze pomagające jej się skupić. Może chodziło o ścisk i sensację pulsującej krwi. Może o coś innego? Zagryzła zęby.
Stwór szarpnął dziewczyną i zacisnął długie zagięte pazury na całej długości jej pleców. Na ziemi spadł czerwony deszcz. Głęboka rana wystrzeliła do umysłu ranionej krzycząc: uciekaj! Upadła na ziemię kilka metrów dalej. Umamu zniżył się przyciskając klatkę piersiową do ziemi. Zagrzmial i dziwnie zawarczał. Ostatnia cząstka człowieczeństwa kazała mu czekać na podniesienie się ofiary. Widocznie zniszczony uniform dywizji marynarki armii Stanów Zjednoczonych na ciele stwora należał do jego poprzedniego życia. Lojalność, sprawiedliwość i uczciwość wbijana w najgłębsze struktury osobowości mocno się trzymała. Nawet po Obłędzie jakaś pozostałość w zdziczałej głębi umysłu drapieżnika potrafiła wpłynąć na jego postępowanie. Ciekawe co zostanie we mnie - pomyślała Eden przez te kilka sekund kiedy leżała z wykrwawiającymi się czterema śladami przy kręgosłupie. Podniosła głowę. Siła ciosu zaprowadziła jej lekkie ciało pomiędzy rozłożyste krzaki jałowca. Plac otoczony grubymi dębami, rozłożystymi klonami i wielkimi kępkami krzaków zawrzał od podniecenia oglądających. W powietrzu drgała ekscytacja. Stwór znajdował się teraz dobre dziesięć metrów od niej. W głowie dziewczyny zahuczała burza.
- Nie - wyszeptała resztką sił czując jak ciało zaczyna gorzeć palącą furią. Dreszcz. Dłonie zesztywniały wygięte pod dziwnym kątem niemal całkowicie wykręcając palce w odwrotną stronę. Obydwa ramiona cofnęły się w obręczy barkowej o kilka centymetrów. - Nie - sapnęła ostatnią resztką świadomości. Nagle znalazła się w granatowej toni nieskończonego oceanu ciszy. Potężne ale tak naturalnie regularne fale unosiły umysł łowczyni od prawej do lewej. Granica ciała zniknęła a w jej miejsce pojawiło się wrażenie jedności. Oto jestem. Oceanem. Wodą żywiącą świat ludzi i duchów. Oto jestem gniewem. Dreszczem nieskończonej destrukcji. Oto jestem.
Tam gdzie żywe garnitury falowały na granicy widzenia, zauważyła nieruchomą postać. Obserwatora. Atak tygrysa miał być pewnie dowodem na słabość nowej głowy Oficjum. Niedoczekanie wasze, pomyślała. Zabiorę go ze sobą. Zginę zabijając jednego z was, ale nikt nie będzie obrażał imienia mojej rodziny. Lewa ręka samoistnie wystrzeliła do góry. Ciało ogarnął Dreszcz. Instynkt urodzonego mordercy przesłonił rozsądek. Tak było lepiej. Bliżej.
Najpierw wszystko ogarnęła ciemność. Kości, mięśnie i ścięgna nigdy nie reagowały na przemianę w ten sam sposób. Ostatnim razem od środka poczuła palenie żywego ognia. Skóra stała się polem paciorkowatego i chropowatego pancerza, a zmysły zatraciły swą ostrość. Tym razem jednak ciało zareagowało inaczej. Głowa Eden stała się cięższa od reszty tułowia. Nagle wygięta pod nienaturalnym kątem Łowczyni niczym opętana przez jakąś demoniczną istotę, zawisła skierowaną do dołu głową. Po kręgosłupie lodowaty strumień rozlał się powołując do życia przyjemny dreszcz, lekkie drapanie. Zwężone palące naczynia krwionośne dostały się do serca, które zwolniło tempo. Powietrze stało się dla niej zbyt ciężkie. Płuca zdawały się zakleszczać. Umysł Eden zatonął w brei panicznego otępienia. Po raz kolejny straciła panowanie. Tak to jest, gdy ktoś nie panuje nad swoim darem... na pewno byłoby łatwiej mając tylko jeden. Niestety w jej rodzinie każdy rodził się z co najmniej trojgiem umiejętności. Nie mówiąc już o niej i jej ojcu - cztery oraz tymczasowe przeobrażenia, czyli najniebezpieczniejsza i najbliższa Umamu przypadłość. Tym razem jednak coś się zmieniło. Podczas przeobrażenia nie siedziała jak zazwyczaj za kierownicą. Tutaj przykuta do siedzenia pasażera obserwowała ze środka jak delikatną skórę pokrywa jakby lodowa bądź nawet diamentowa powłoka. Oczy zaczynają się szklić i nieruchomieć tak jak kark i właściwie większość kręgosłupa. Nadgarstki oraz kostki szczęśliwie pozostały wolne pod znacznie słabszą otoczką. Włosy skurczyły się do długości zaledwie kilku centymetrów, a cera albinosa oddała pokłon reszcie ciała. Sierść potężnego Umamu zjeżyła się w kłębie. Zwierze wyczuło zagrożenie ze strony Eden i szybko doskoczyło nie czekając na resztę przemiany. Widocznie instynkt górował nad zatartymi wartościami z poprzedniego życia. To by było na tyle jeśli chodzi o taryfę ulgową.
Rany dziewczyny zaczęły sprowadzać na nią kolejne warstwy nowego wymiaru cierpienia. Fizyczność zamykanego niby przez lodową barierę zranień na udach i plecach zdawała się wypełniać uczuciem wypalanego lodowatego płomienia. Człowiek-tygrys dopadł dziewczynę. Zatopił w niej cztery szeregi długich ostrych kłów. Pomimo twardej skóry znalazły pęknięcia między ochronnymi warstwami docierając do gorącego ciała Eden. Kilkaset kilogramów krwiożerczego monstrum zwaliło się na filigranową sylwetkę. Obserwatorzy, dwie pulchne kobiety stojące najbliżej całej sceny zapiszczały spod swoich szerokich rond kapeluszy-spodków. Wysoki szczupły blondyn w kraciastej koszuli i sztruksowych spodniach wysunął się z bandy otępiałych obserwatorów. Podbiegł do wywróconej i strzaskanej ławki i chwycił za jedną ostro zakończoną deskę. Z całym możliwym sobie impetem wbiegł w bok tygrysa. Jedna z kobiet teatralnie osunęła się na ziemię przytrzymywana przez swoją kapeluszową siostrę bliźniaczkę, widząc jak jama brzuszna mężczyzny została rozerwana. Stwór nawet nie zareagował na uderzenie poza zabiciem mężczyzny jakby od niechcenia. Kilkunastoosobowa grupa obserwatorów momentalnie rozbiegła się dookoła znikając między wąskimi uliczkami prowadzącymi od tego jakże zdewastowanego rynku. Zaczęło padać.
Umamu wciąż wgryzał się w ciało Eden. Smak żywej istoty wzmagał wszystkie zmysły urodzonego mordercy do wytężonego wysiłku. Pomimo tego zdumiewającego nacisku, skóra Eden pękała na kształt pajęczyn niczym na cienkim lodzie, a jej organy wewnętrzne zostały nietknięte. Teraz pod kątem zaciśnięty na żebrach dziewczyny pysk człowieka-tygrysa zdumiewał rozmiarem. Tak samo z resztą jak niebywała odporność przemienionego ciała młodej kobiety.
Na plac wpadło trzech ubranych w płaszcze Nowej Inkwizycji mężczyzn. Jeden, niski barczysty brunet w najgorszym stanie, trzymał się za prawy bok wskazując na krzątającą się na ziemi parę. Dwaj pozostali przeładowywali wielkie garłacze przeklinając pod nosem z ciężkim hiszpańskim akcentem. Do cholery, dopiero przed kilkoma miesiącami stracili Adrahola. Zaraz mogą stracić jego następczynię. Obydwaj wiedzieli, że nie mogą do tego dopuścić. Obydwie bronie szczęknęły niemal w tym samym momencie. Rzucili się przodem w stronę odrywającego w tym czasie trzydziestocentymetrowego płata zakrwawionej skorupo-skóry dziewczyny. Mentorka Nowej Inkwizycji leżała nieprzytomna. Leśnik, wspominany raniony w bok brunet obejrzał się w prawo. Na drodze do tego skromnego placyku, dziewczyna zdołała zamordować prawie tuzin przeklętych istot. Krwawy ślad ciągnął się przez ponad dwie ulice aż tutaj. Ten Umamu wyjątkowo zawzięcie szarpał nieprzytomną za kolejne płaty skóry, próbując dostać się do klatki piersiowej. Dwie szerokie lufy broni wypaliły spychając gorącym śrutem stwora w bok. Dopiero teraz człowiek-tygrys spostrzegł dwójkę Łotrów. Nie zdążył uskoczyć. Za jego plecami, nad karkiem z ciemności wyłonił się szesnasto- może siedemnastoletni chłopiec. W dłoni trzymał długą srebrną włócznię. Jej grot przebił paszczę monstra i uderzył w płytę chodnikową wbijając się na kilka centymetrów. Potwór drgał w przedśmiertnych konwulsjach przez kilka sekund. Plac zalała dwudziestosobowa brygada uderzeniowa. Spóźniona i ranna.
Tego wieczoru Umamu dali jasny sygnał złamanego traktatu. Wojna na nowo się rozpoczęła.
8
Eden obudziła się pod ciemnozielonym śmierdzącym rybami namiotem. Dźwięki wszędobylskich straganów, kupców i ich klientów zalała świadomość dziewczyny. Nie zamierzała otwierać oczu a co dopiero wstawać. Po prostu będę sobie tutaj tak leżała i wąchała. Kilka minut później podniosła głowę by zobaczyć gdzie tym razem ją wrzucili. Nowa Mentorka Świętego Oficjum została wywieziona daleko od centrum dowodzenia, tego była pewna. Nasłuchując charakterystycznego akcentu tutejszych przekup i kupujących, rozpoznała jedne z niewielu miejsc niemal zapomnianego dzieciństwa.
- Nie ma to jak w domu - rzekła ze śmiesznym, ciężkim akcentem. Nie pamiętała kiedy ostatni raz mówiła po polsku.
- Emma? Widzę, że was Carskich ciężko jest się pozbyć co? - rzekł głos gdzieś za nią. Dobrze znana niska zachrypnięta barwa przypomniała o pierwszych latach spędzonych w tych lasach.
- Wuju? Czy to naprawdę ty? Co tu się dzieje? - próbowała się zerwać. Zamiast jednak podeprzeć się na rękach niemal wypadła z łóżka. Wuj złapał ją w ostatnim momencie. Wtulona w jego śmierdzące piwem i czosnkiem cielsko ujrzała kikut lewej ręki. Jej ręki. Gapiła się na zabliźnioną ranę poruszając ramieniem w górę i w dół. Choć wciąż czuła przedramię, nadgarstek i lewą dłoń, ich tam nie było. Zostały wyrwane, odgryzione bądź odrąbane. W żołądku poczuła pustkę paniki. Jakby ktoś wyssał z niej całe powietrze i wypruł z brzucha wnętrzności. Wuj odsunął się na pół metra. Prawą ręką odkryła brązowy koc pod którym spała i zobaczyły połamane obydwie nogi. Nie poruszały się. Podniosła oczy na wuja. Stary niedźwiedź przytaknął i przytulił ją. Zniknęła, zatopiła się w czymś nienazwanym. Szarej brei wpadającej przez oczy, usta i nos do środka. Zabierającej słowa i myśli oraz ciepłotę ciała, głos serca. Przez następnych kilka chwil próbowała zebrać się, wziąć w garść. Lecz czegoś brakowało. Straciła to.
Wuj Tristan siedział z nią aż do południa. Potem ją nakarmił i pomógł zasnąć. Kiedy obudziła się wieczorem, wciąż przy niej trwał. Nie zamienili nawet słowa. Obydwoje widzieli zbyt wielu niepełnosprawnych Łotrów, tracących panowanie nad ciałem w wyniku darów bądź wypadków. Trwali tak przez kilka dni. Tristan przeniósł dziewczynę do swojego wagonu nieopodal targowiska, na które początkowo ją sprowadzono. Długi na sześćdziesiąt wagonów pociąg zarósł wszelkiej maści bluszczami i mchami. W każdym z wagonów, mieszkała rodzina bądź ktoś taki jak jej wuj. Samotnicy, wyrzutki, złamane rodziny na granicy wyniszczenia. Pustelnicy na skraju wyniszczającego Obłędu. Tutaj, każdy mógł odpocząć, odejść ze służby najwyższego, wybierając wygnanie. Eden jednak została tutaj sprowadzona. Musiało minąć wiele dni, kiedy w końcu zaczęła znowu rozmawiać z wujem. Wspominali dawne lata kiedy Mrok nie znajdował się w każdym mieście. Tak jak kiedyś opowiadał jej o dawnych łowach, na które wybierali się często z Adraholem we dwóch. Dzikszych, bardziej niebezpiecznych, wartych wspominania. Pokazywał pamiątki po najpotężniejszych Umamu z czasów, kiedy ich rozmiary oraz bestialstwo wymazywały kolejne ludzkie przybytki jeden po drugim. Przez całe noce rozmawiali o Świętym Oficjum oraz gdzie zmierzała Świetlista Tarcza organizacji, której dzieje sięgają o wiele głębiej niż ktokolwiek był w stanie przyznać.
Pewnego chłodnego poranka ich zwykłą rutynę zaburzyło pukanie do drzwi wagonu wuja.
- Wejść - Tristan zagrzmiał stojąc naprzeciwko wejścia.
Do namiotu wszedł na oko czterdziestoletni wysoki blondyn o jaskrawo niebieskich oczach. Zbrukany w krwi trzymał pod prawym ramieniem wielgachną głowę czegoś można by nazwać wilkostworem, czy wilkołakiem. Czarny płaszcz widział lepsze czasy. Teraz porwany, zakurzony i poplamiony wołał o odrobinę troski. W sumie, kto miał czas na pranie ubrań w lesie pierwszych łowów klanu Eden?
- Cześć Tristan. Pani - skłonił się dziewczynie. - Przyszedłem po radę.
- Tropić już go nie musisz - wuj wskazał brodą na wilczy pysk. - Jestem tropicielem.
- Jesteś. I mam sprawę.
- Czego chcesz?
- Góra płaci - lekki uśmiech nie pasował do twarzy blondyna. Zanadto wyostrzał spiczaste policzki.
- Jasne. Czego chcesz, pytam.
- WIdzisz jego kły? Czyste. Żadnej krwi, koloru. Zabiliśmy ich sześciu. Było ich dwa tuziny. Żadnego alfy.
- Ciekawe. Białe futra?
- Siwe i białe.
- Hmm - Tristan usiadł na zydlu obok łózka dziewczyny. - Białe futra. Zastanowię się.
- Oferta nie jest ekskluzywna. Potrzebujemy tropiciela. Jutro wieczorem zaczynamy łowy. Przyszedłem najpierw do ciebie Tristianie.
- Rozumiem. Przyjdź rano, obgadamy plan.
Blondyn ukłonił się Eden i uścisnął dłoń jej wuja. Wyszedł.
- Od opowieści do polowania wuju. Jestes pewny?
- Cóż, czas złowić co nieco. Słyszałaś? Białe futra. Jest nadzieja - uśmiechnął się i potargał jej włosy. Zaczęli planować łowy.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz