czwartek, 5 czerwca 2014

Rozdział V 'Błogosławiona klątwa?'

Rozdział V
‘Błogosławiona klątwa?’
Kaleb leżał nieruchomo. Jego klatka piersiowa unosiła się co prawda powoli, lecz kiedy Angus przyłożył rękę do jego piersi, zimne serce nie wybijało w niej rytmu człowieka choćby odrobinę żywego. Na wpółżywy podróżnik, był lodowaty - jakby zamarzł w wysokich górach i przyniósł ten chłód ze sobą do cieplutkiej komnaty jego gospodarza. Jednak nie to było teraz ważne dla Angusa. Dwa miesiące i przepotężna broń dzierżona przez żywą legendę odwagi i wzniosłości rodzaju ludzkiego, stanie się jego własnością. Usiadł spokojnie i przyglądając się Kalebowi, wyczekiwał jego przebudzenia. Czekał do wieczora.
Kiedy jego gość przebudził się otwierając oszronione ślepia, zakasłał i nasłuchiwał. Widocznie, chciał się przekonać czy jest sam. Szczerze mówiąc nietrudno było mu to stwierdzić, gdyż Angus chrapał jak pierwszy lepszy gbur, roznosząc ten wspaniały dźwięk po całym domu. Obudził go lekkim klepnięciem w twarz. Kiedy nasz bohater przypatrywał się starcowi, postanowił zapytać.
- Jakim cudem utrzymujesz się w całości? Żyjącym się nie możesz nazwać, lecz i w dole nie leżysz bez ruchu. Czym się stałeś?
- Właśnie powiedziałeś czym.
- Nie rozumiem.
- Dokładnie to sam nie wiem. Tuż przed wyruszeniem do twego domu, będąc na dworze jego wysokości, pewna przeklęta kapłanka zapowiedziała mi, że jeśli powiem ci gdzie znajduje się relikt, spotka mnie zły los – zaśmiał się i zakasłał, ocierając usta swą potarganą szatą. – Jak widać, nie kłamała, ale wciąz utrzymuję się przy tym, jakby to nazwać, półżyciu?
- Czy to samo mnie spotka gdy dobędę miecza? – wyczekiwał odpowiedzi. To pytanie nasuwało mu się odkąd Kaleb przekazał mu list.
- Nie wiem. Swojej klątwy nie potrafiłem przewidzieć, to myślisz, że twą znam? Niestety rozczaruję cię, a niedługo pewnie oszaleję.
- Czemu?
-  W zeszłym tygodniu jeszcze widziałem. Wczoraj czułem i rozpoznawałem zapachy, teraz już dostrzegam jak pogarsza i się słuch.
- Klątwa pięciu zmysłów?  Toż to tylko bajki są.
- A jednak stoję – zaśmiał się lekko. – No cóż, siedzę przed tobą, będąc tego uosobieniem. Wiesz zatem czym się kończy owa klątwa.
- Tak.
- Rozumiesz więc co miałem na myśli mówiąc o zajęciu się mną.
- Owszem, rozumiem.
- Wspaniale – stracił przytomność. Jego głowa przechyliła się, a w tym samym momencie, sine usta rozdziawiły się szeroko, ukazując czarne dziąsła i szary, pokryty jakby pleśnią język.
Angus został sam z nieprzytomnym, umierającym, niegdyś człowiekiem, co nie było dla niego nazbyt wygodne. Co gorsza dni mijały, zamieniając się w tygodnie, a jego gość się nie budził. Musiał spławiać interesantów, a swoich klientów odprawiał na progu drzwi. O dziwo starzec nie zaczynał śmierdzieć, choć wyglądał prawie jak zwłoki w postępującej fazie rozkładu. Dni upływały mu na pracy, w którą nie angażował się jak miał to w zwyczaju robić, lecz kto by mógł pracować, widząc, że pod ziemią znajduje się potężny artefakt, mający na celu sprowadzanie potężnych sił do piachu pod jego stopami.
Minęły dwa miesiące i nadszedł wyczekiwany moment. Angus podczas spokojnej, cichej, gwieździstej nocy, wyciągnął Kaleba na dwór za dom, gdzie miał być schowany miecz. Godziny szybko mijały, a jego ciekawość i napięcie narastały, naginając zdrowy rozsadek do swej woli. Jak długo ma czekać? Skoro to jego dziedzictwo, to jemu należy się zaszczyt i do niego należy jedyne prawo wyciągnięcie świętego artefaktu. Zaczął kopać.
Kopał kilka godzin, sam nie wiedział jak długo. Tracił nadzieję, gdyż poziom ziemi, wyrzucanej za plecami, równał się prawie z nim samym. Kiedy ocierał pot z czoła i zabierał się po krótkiej chwili do kontynuowania poszukiwań, szpadel uderzył w drewno. Zamarł. Angus teraz sam nie wiedział, czy wierzył w całą tę historię do końca. Gdzieś z tyłu głowy, pozostawała mu taka myśl: a może to tylko myśli szaleńca, a list został spreparowany? Zaraz się okaże.
Kiedy odgarnął ziemię i piach z drewnianej szkatuły, świetnie obitej mocnym żelazem, choć teraz nadszarpniętym przez ziemię, ucieszył się. Całymi siłami wyciągnął na górę kufer i rozwalając zamek, otworzył go by zobaczyć zawartość. W tak sporym kufrze, spodziewał się miecza i może jakichś kilkuset monet złota. Środek jednak, wypełniały trzy przedmioty. Na samym dole, zwinięta była bordowo-biała szata, wykończona ładnymi onyksami i kremowym haftem, za który ktoś musiał zapłacić niemało. Brązowy, szeroki kapelusz, wykonany z dobrej jakości skóry, leżał obok, natomiast w jego wnętrzu znajdował się list. Rozpakował kopertę i otworzył lekko zniszczony papier. Kartka była czysta. Obejrzał ją dokładnie. Zawiedziony wyrzucił ją za siebie. Szata nie skrywała w sobie miecza, tym bardziej nie miał go w sobie kapelusz. Obszedł dół i zauważył, że na dnie coś lekko połyskuje, czerwonym, jasnym światłem. Już miał skoczyć do środka, lecz kątem oka dojrzał, iż wyrzucona przez niego kartka płonie. Niebieski płomień pożerał całą strukturę kartki, unosząc nad siebie biały dym. Spojrzał dookoła, jakby szukając świadka tego dziwnego zajścia. Nagle poczuł zimną dłoń na ramieniu. Wystraszył się i odskoczył do tyłu.
Przed jego oczami stał teraz Kaleb, chybotając się na boki jak mocno wstawiony pijak. Przyłożył lekko zgniłe palce do ust, dając mu znak by był cicho. Angus nie wiedział co się dzieje, lecz wolał posłuchać się instynktu, i zamknąć jadaczkę. Starzec w niemrawym świetle księżyca, wyglądał jak monstrum z strasznych opowieści, gdzie martwi powstają z grobów, by nękać żyjących. Kaleb skierował się do kufra i wyciągnął z niego szatę. Trzymając go przed sobą, uśmiechał się i powiedział szeptem kilka słów. Spojrzał na Angusa i szybkim, zdecydowanym ruchem rzucił w niego pięknie przyozdobioną szatą. Zaskoczony Angus, nie zdążył czegokolwiek zrobić, toteż jak się okazało, magiczne, bądź zaklęte ubranie, owinęło się wokół jego ciała. Zasłonił twarz. Czekał na straszliwy ból, lecz ten nie nadszedł. Szata idealnie dopasowała się do jego ciała i przypominała teraz ubranie Kaleba. Otworzył oczy, 
w zachwycie stwierdzając, iż ma na sobie świetnej jakości strój, który zrzucił z niego łachmany kowala, które do tej pory nosił. Zdziwił się, lecz nie wydał z siebie ani słowa, gdyż w jakiś niewytłumaczalny sposób wiedział, że słowa są w tym momencie jego wrogiem, nie sprzymierzeńcem. Cisza natomiast, będzie cennym sojusznikiem. Milczał.
Kaleb żwawo przeszedł do dołu i usiadł na jego skraju, zapraszając gestem wyciągniętej dłoni Angusa, by ten zszedł po swoją własność. Postanowił nie czekać. Co bardziej ekscytującego może mu się w życiu przytrafić? Nic, poza kolejnymi podkowami i z rzadka zbrojami do wybicia, czy naprawienia. Nie tego w głębi ducha chciał. Zeskoczył na dół.
Choć Angus nie przypomina sobie, by wcześniej widział płótno leżące w dole, teraz znajdowało się u jego stóp. Wyciągnął doń swą rękę, lecz ogromny kawał materiału, może była to derka, poruszyła się lekko. Przyglądał się teraz, próbując zrozumieć czy mu się to zdawało, czy rzeczywiście to ma miejsce. Powoli, spod materiału, jakby ktoś nie śpiesząc się dobywał z pochwy broń, wyłaniał się cudowny oręż, który zabrał mu, dosłownie, dech 
w piersiach. Bordowo-czarne, utytłane w ziemi płótno, leżało teraz zwinięte, a przed nim, na wysokości jego klatki piersiowej, unosił się teraz piękny, lekko jaśniejący miecz. Nigdy przedtem nie widział tak wspaniałej i zadziwiającej broni. Idealnie wykonana, perfekcyjnej grubości, jasna stal, wydawała się być pokryta raz błękitnym, raz granatowym płomieniem, opiewającym całą głownię oręża. Jelec był szaro-czarnym kamieniem, wykończonym z gracją drewnem i stalą, co po raz  pierwszy w jego życiu, wydało mu się całkiem ciekawym pomysłem. Trzon był zrobiony z czarnej skóry, a zdobiła go podobna jelcowi głowica. Jednym słowem – perfekcja. Finezja artysty, nie kowala – pomyślał. Chwycił za niego, nie mogąc się ani chwili dłużej powstrzymywać. Poczuł jakby się oparzył, lecz było to dla niego przyjemne. Miecz był jednak nieruchomy. Wiedział, że musi poczekać i wtedy nastąpiła ciemność.
Angus czuł, że ma otwarte oczy, lecz nic nie widział. Wszelkie dźwięki, wydawały mu się zniknąć. Przestraszył się i w wyrazie bezsilności upadł na kolana, zagłębiając się w nieskoszony mrok, który ogarniał jego umysł. Nie był w stanie myśleć, gdyż trwoga przeżarła całe jego serce.
Nagle światło. Biały promień przeszył go na wskroś, sprawiając, że nieopisany ból ogarnął całą przestrzeń jego świadomości. Czuł jakby leżał skulony gdzieś, cierpiąc coraz mocniej, coraz intensywniej, aż w końcu nie mógł tego znieść. Dokładnie w tym momencie, ostatnimi siłami wymówił jedno słowo:
- Proszę…
Ból ustał, a on usłyszał znany mu, odrobinę delikatniejszy głos. To Kaleb wołał go do siebie.
- Wróć. Twa misja się zaczyna. Wróć. Misja twojego życia. Wróć – powtarzał.
Poczuł szarpnięcie i jakby od pstryknięcia palcami, wzrok ii słuch powróciły. W wszechogarniającym go białym świetle, zobaczył małą wyrwę, wpuszczającą do „środka” jego świata, cień i coś materialnego. Tym czymś była, podniszczona ręka Kaleba, wyciągająca go za ramię do cienistej wyrwy.
Upadł na ziemię. Powoi wracały mu wszystkie zmysły, pozostając jednak nie tak wrażliwymi, jak było to wcześniej. Kiedy obraz się zaostrzył, wróciło także czucie jego ciała, czy potrzebnie jednak to inna sprawa, gdyż każdy członek, skóra, nawet miał wrażenie że włosy także, bolały go jakby wskoczył do rozżarzonego ogniska i przeżył ten śmiertelny wypadek. Dotknął lewa ręką twarzy, jednak nie znalazł na niej jakichś zwyrodnień. Jego prawica jednak, trzymała coś, co było najprawdziwszym, świętym obiektem. Czuł jego moc, wszechogarniającą potęgę przysłaniającą mu wszystko na co był zdolny spojrzeć. Angus miał wrażenie, jakby mógł dokonać rzeczy niemożliwych. Serce radowało się i wybijało tak mocy rytm, aż czuł nieprzyjemne pulsowanie całego ciała Przyglądał się klindze i zwrócił uwagę na trzon, rękojeść świętego miecza, która ułożyła się teraz dokładnie do kształtu jego dłoni. Miecz był krótszy niż wcześniej, idealnie pasował do jego wzrostu. Był tak lekki, iż Angus ledwo czuł, że unosi tak wspaniały kawał hartownej stali.
Kiedy chwila ekstazy minęła, odwrócił się do Kaleba, by zobaczyć, iż ten biegnie 
w jego stronę jak oszalała ze wściekłości bestia. Jego oczy były całkowicie czarne, a skóra zbrązowiała, marszczą się paskudnie. Ubrania postrzępione, wisiały teraz na wstrętnym stworze, który rzucał się już w jego stronę. Zadziało się jednak coś niezwykłego. Sam miecz, bez ingerencji woli Angusa, wyrwał się do przodu, odcinając idealnie pod kątem głowę stwora, który jeszcze godzinę temu, był ledwie zipiącym, rozkładającym się starcem. Pojawiła się światłość, oraz wybuch białej energii, która po raz kolejny oślepiła naszego bohatera. Tym razem jednak zakrył odruchowo oczy, ratując się przed ślepotą, a gdy je otwierał dostrzegł, iż Kaleb zniknął. Rozejrzał się dookoła, uświadamiając sobie, że jest w jakimś innym miejscu.
Wysokie, sosnowe drzewa, gęsto obok siebie zasadzone, tworzyły mały lasek, obok którego znalazł się Angus. Zwykła droga, lekko wybrukowana tu i ówdzie, gdzie spotykała się z małymi kawałkami zabudowy jakichś zburzonych domów, skręcała w zasłonięty wielkim modrzewiem trakt, prowadzący najprawdopodobniej do najbliższego miasta. Pomarańczowe słońce zachodziło, a wokół wszędzie zaczynały zbierać się burzowe chmury. Było cicho i spokojnie. Ciche odgłosy ptaków, ćwierkających nieopodal i pękających orzechów, zrzucanych przez latające nad nim wrony, komponowały się w przyjemną scenerię. Odetchnął świeżym powietrzem, nie przejmując się faktem, iż wylądował na bóg wie jakim zadupiu. Nigdy przedtem nie był w tej okolicy, lecz czuł, że skądś zna to miejsce. Niedaleko nad głową usłyszał trzask łamanych gałęzi. Coś uderzyło go w tył głowy. Spojrzał w dół, a u stóp leżała teraz mała brązowa szyszka. Uniósł głowę i zobaczył ruch na gałęziach. Druga szyszka pofrunęła szybko w jego stronę. Odsunął się i uniknął spotkania z nią. Schował miecz do pochwy, która wisiała teraz przy jego lewym boku i z lekkim zachwianiem, puścił miecz. Nic się nie stało. Uradowany zbliżył się do lasu. Z jego głębi usłyszał:
- Jesteś z siebie zadowolony, co? – wysoki głosik był ledwo słyszalny, ale przebił się pomiędzy wysokimi drzewami.
- Kim jesteś?
- Raczej kim byłem – niewidoczna osoba, zaklęła coś pod nosem. – Jeszcze wczoraj czekałem z tobą na podniesienie tego co trzymasz przy boku.
- Kaleb? Żyjesz? – Angus zaczął podchodzić w stronę głosu.
- Tak. Ale nie wyglądam już jak człowiek.
- Ostatnio też tak nie wyglądałeś.
- Nie o to chodzi chłopcze – skończył mówić. Angus usłyszał za sobą głuchy dźwięk czegoś co spadło na przykrytą liśćmi ściółkę leśną. Obrócił głowę. Przed nim, w cieniu drzew, stała mała sylwetka, podobna wielkością dziecku, powoli zbliżająca się do niego. Spośród drzew wyszło włochate stworzenie, którego Angus nigdy wcześniej nie widział. Biało-czarne, a właściwie w promieniach słońca przebijających listowie drzew, bardziej brązowe futro pokrywało całe ciało tego stworzenia. Poruszało się na czterech łapach, choć 
w pewnym stopniu przypominała kształtem malutkiego człowieka. Jego uwagę jednak, przykuły oczy, które będąc jasno-niebieskimi, wskazywały na jakiś dziwny rodzaj takiego stworka.
- Zdziwiony? – powiedziała tym samym wysokim głosem, dziwna, włochata istota.
- Czym jesteś?
- Na litość boską, nigdy nie widziałeś kapucynki?
- Czego proszę?
- W sumie czego ja się spodziewam po kowalu – powiedziała sama do siebie. – Nie wiem dlaczego zamieniłem się w to przeklęte, paskudne stworzenie, ale lepsze to niż śmierć.
- Moment. Kaleb? - zaśmiał się lekko.
- A któż by inny? – zapanowała krótkotrwała cisza, przerywana spontanicznym śpiewem ptaków. – Zatem wiesz już wszystko o twej misji?
- Nie. Żadna wiedza nie przyszła wraz z mieczem - powiedział po chwili, kiedy pierwsze wrażenie przeminęło.
- A widzisz, ogromne konsekwencje dla całego świata już nastąpiły, mój przyjacielu.
- O czym ty mówisz?
- No cóż, twój miecz nie bez powodu nazywany jest Błogosławioną klątwą.
- Moment. W co ty żeś mnie wpakował?! – uniósł się Angus, gdyż wiedział, że z mieczem przyjdzie jakaś cena, lecz nie zastanawiał się do tej pory jaka.
- Jakby ci to powiedzieć – kapucynka usiadła jak człowiek pod drzewem, rozciągając swoje malutkie, włochate nóżki w błogim odpoczynku. – Błogosławieństwo dotyczy ciebie, klątwa dotyka cały świat – uśmiechnęła się, a raczej to włochaty pyszczek Kaleba, wyszczerzył szeroko żółte zęby.
- Co uczyniłem?
- Miecz niesie ze sobą wielką cenę dla tego kto go będzie dzierżyć. Tak było z twoim przodkiem Inauriusem. Chciał legendy, nieśmiertelnej famy i tego by w każdej krainie, jego imię wypowiadane było z szacunkiem czy trwogą. Przewrotny bóg wojny ofiarował mu ten wspaniały oręż, lecz jego nowy właściciel nie wiedział, iż dobycie go, oznaczało otwarcie się zapomnianych, czarnych miejsc. Są to miejsca na ziemi, gdzie za wątłą, magiczną kurtyną, schowane są najwstrętniejsze bestie, najohydniejsze stwory i zdradzieckie, piekielne demony. W końcu sławę zdobywa się poprzez zabijanie takich istot, nieprawdaż? - prychnął z niesmakiem.
Angus nie wierzył w to co teraz słyszał. Nie rozumiał, a raczej nie chciał rozumieć.
- Czyli ceną za moją sławę jest śmierć niezliczonych istnień, tak by zagrożenie okrutnymi potworami stało się realne? Wtedy miałbym przybyć niczym rycerz na złotym rumaku, zgadza się?
- Dokładnie tak. W taki sposób Inauris Wielki ustanowił warunki bycia najpotężniejszym z ludzi. Dumnym przedstawicielem bogów na ziemi. Szemrany człeczyna  - powiedział ostatnie słowa bardziej do siebie i spluwając na ziemię, ponownie zaklął.
Angus patrzył się teraz na Kaleba, biało-czarną kapucynkę, siedzącą sobie niczym odprężający się podróżnik na łonie natury. Ogarniała go wściekłość, żal i poczucie niezawinionej krzywdy. To wszystko buzowało w nim, a jego umysł przesłonięty został nienawiścią. Wszystko dookoła skąpała czerwień i burgund krwi, która musi zostać przelana. Teraz to czuł. Pulsującą rządzę mordu i sprawiedliwości. Widział jak cała rzeka krwi wypływa wartkim strumień spośród drzew, dotykając jego stóp. Teraz w swej wizji, znalazł się w czerwonym jeziorze, gdzie słychać było jęki i zawodzenie zamordowanych w imię jego sławy, w imię nowego pogromcy monstrów, poskramiaczy potworów i triumfatora zła.
- Ej ty! – otrzymał mocnego kopniaka w kostkę, co wybiło go z krwistego wizjonerstwa, w którym mógł się utopić. Spojrzał na dół. Mała małpiatka stała przy nim trzymając w łapkach kamień i przypatrywała mu się uważnie. – Co robimy dalej, skoro wiesz co teraz się stało?
- Zaraz, my? – zdziwił się i obrócił do Kaleba przodem. -  Skąd mam wiedzieć czy ty w ogóle jesteś Kalebem? Skąd mam mieć pewność, że nie jesteś jednym ze stworów, próbującym mnie zabić?
- Nie wiesz, ale ja ci to mogę udowodnić – wysoki głosik umilkł, a kapucynka wskoczyła na drzewo, będąc na wysokości jego twarzy. Wyciągnęła do niego swoją górną kończynę, będącą grubości jego trzech palców u prawej ręki. – Daj mi swą twarz. Dano mi żyć, gdyż jestem strażnikiem tajemnicy miecza i nie zginę dopóki, dopóty nie przyjmiesz swego brzemienia i nie zaakceptujesz jako dziedzictwa i nowej ścieżki przeznaczenia – Angus zaśmiał się lekko lecz szybko opanował nerwowy śmiech. Kaleb skarcił go wzrokiem i chrząknął znacząco, oczekując wyjaśnienia.
- Wybacz przyjacielu, ale takie słowa z ust małej małpy są dla mnie rozbrajające – uśmiechnął się szeroko.
- Ach tak? Rozumiem – małe stworzenie cofnęło ręce i wdrapało się wyżej na grubą gałąź, na której subtelnie usiadła. Wyciągnęła do Angusa dłonie i wypowiedziała kilka słów językiem, którego nie znał. Poczuł najpierw delikatne ukucie gdzieś przy wątrobie, potem przy żołądku, po czym serce zaczęło go nieprzerwanie boleć, a w płucach pojawiła się siarka. Dusząc się i w panice łapiąc za szyję upuścił miecz, który delikatnie wbił się w ziemię. Patrzył teraz wybałuszonymi oczyma w górę, wyciągając do Kaleba rękę. Nie był w stanie wydusić z siebie słowa, choć z całych sił tego chciał. Wtedy ból zelżał, tak by mógł wypluć z siebie jedno słowo. Nie wahał się jakie ono powinno być.
- Wybacz -  zaskrzeczał i stracił przytomność.
Obudził się wieczorem. Wciąż miał uczucie, jakby jego wnętrze zostało przypalone, 
a on spędził tydzień w kopalni siarki, tak by mieć pewność co do uczucia jakie miało mu towarzyszyć przy każdym kolejnym wdechu.
- Żyjesz z dwóch powodów – usłyszał spokojny, znany głosik. – Po pierwsze, jesteś jedynym, który może uczynić nasz świat tym czym był jakiś czas temu. Po drugie, czuję, że mimo naszych różnic, jesteśmy w stanie się dogadać.
- Pierdolę cię – wysapał, ale poczuł kolejny ból. Zaklął pod nosem.
- Nie rozumiesz moich intencji przyjacielu. Zostałem strażnikiem, bądź powiernikiem jeśli wolisz, twojej małej misji. Ponieważ nie jesteś w żadnym stopniu związany z magią, to ja będę twoim, jakby to ująć, włochatym magiem – kapucynka zaśmiała się w zachwycie swojego żartu. Angus nie był w jakimkolwiek stopniu ubawiony, ciężko zbierając swoje cielsko z ziemi.
- Dlaczego nie mogłeś zostać człowiekiem? – wracały mu powoli siły. Angus siedział teraz oparty o grubą sosnę, jedną ręką trzymając się za klatkę piersiową, drugą natomiast, dzierżył swój miecz.
- No cóż, to w jakim stanie mnie ostatnio widziałeś, to była moja dawna powłoka cielesna, mogąca utrzymać mnie przy życiu. Związałem ją z misją przebudzenia miecza, po czym miałem odejść z tego świata. Jak widzisz mój plan nie wypalił.
- Więc przeżyłeś dzięki mojej broni?
- Nie tak jeszcze twojej, gdyż nawet po amatorsku nie potrafisz nią władać, ale wychodzi na to, iż tak jest.
- Rozumiem – podciągnął się z lekkim uśmieszkiem. – Winien jesteś mi zatem życie.
Włochaty Kaleb zaśmiał się głośnym, irytującym śmiechem.
- Śnij dalej kowalu. W tym świecie, który masz zbawić – tutaj po raz kolejny parsknął. – Nie masz pojęcia gdzie się kierować, czy jak  masz zabić to, co stanie na twej drodze.
- Odcięcie łba zazwyczaj działa.
- Zapewne – nie kryjąc irytacji kapucynka zeskoczyła z gałęzi i wylądowała na ramieniu Angusa. – Ale w niektórych przypadkach będzie to za mało. Z resztą nieważne. Jaką decyzję podejmujesz?
- Jakie mam wyjście?
- Zabić się i liczyć na to, że istnieje inny potomek Inaurisa o takiej samej relacji do niego jaką masz ty i że będzie w odpowiednim wieku jak twój, by móc Go nosić - wskazał na broń. - Ewentualnie możesz stać się godną swemu przodkowi legendą, zabijając kreatury, które bez twojej interwencji zrujnują wszystko co spotkają na swej drodze.
- Też mi wybór, ale rozumiem. Mam jedno pytanie.
- Pytaj.
- Nie ma jakichś innych rycerzy, magów i innych obrońców ludzkości, mogących zabijać te potwory?
- Rycerze, sławetni wojownicy oczywiście tak. Na pewno się będą starali, lecz bez świętej broni, będą potrzebować całych armii, by zabić niektóre ze stworów, które się uwolniły. Niektórym znowu, nie będą w stanie przeciwstawić się nawet przez chwilę.
- A magowie?
- Wiem, że nie jesteś na bieżąco z politycznym światem wielkiego formatu, ale magia od czterech dekad jest zakazana, a elita mogących otwarcie używać magii czarodziejów i wiedźm, to pięć osób, wliczając w to mnie. Reszta została zamordowana, zgwałcona, spalona, albo wtrącona do lochów, by ich cierpienie mogło trwać dłużej.
- Czyli nie mam wyboru – zasępił się z powodu brzemienia, które spadło na jego barki. Wszystko co dawne, zostało teraz z tyłu. Wiedział już, że nie miał tam powrotu.
- Masz i o to właśnie chodzi! Pamiętaj jednak, że każda twa decyzja ma większe konsekwencje niż mógłbyś sobie to wyobrazić.
- Też mi wybór.
- Ale jednak wybór!
- Czas zatem przelać potworną krew – schował miecz do pochwy i poczuł drganie głęboko w nim zaklętej mocy, której światłość zniszczy wszystkich wrogów na jego drodze. Jego serce urosło gdy to uczucie nim targnęło.
- Wspaniale - Kaleb się zamyślił. - Nie przypadkiem znaleźliśmy się w tym lesie. Na północ stąd, znajduje się małe miasteczko. Nazywa się Fasema - Kaleb wskazał swoją małą rączką kierunek, o którym mówił. - Jutro o świcie, w głównej bramie miasta pojawią się czarne istoty, opieczętowane aurą śmierci i grozy. Nie będą to byty duchowe, także będzie to doskonały trening twoich umiejętności, oraz okazja do przypieczętowania twej więzi z mieczem. W tym momencie, stanę się także twoim dozgonnym kompanem, a ty moim.
- I mam cię nosić na ramieniu?
- Tak będzie najlepiej. Pamiętaj jednak, że musimy się wzajemnie osłaniać. Jeśli jeden zginie, pociągnie za sobą drugiego do świata niematerialnego.
- Żartujesz sobie? Moje życie jest warte tyle co potężnego maga, zaklętego w kapucynkę? Dziękuję za komplement.
- Daleki jestem od żartowania, nicponiu – lekko karcąc, uderzył go w potylicę.
- Rozumiem. Nie nasraj mi chociaż na ramię – uśmiechnął się i ruszył we wskazanym kierunku.

Kaleb nie skomentował jego słów. Udali się do Fasemy, czyli miejsca w którym okaże się, czy umiejętności władania stalą zdobyte od kilku podróżujących rycerzy, magiczna małpa i cudowny, ale zagadkowy artefakt przeszłości, wystarczą by uratować swoje i liczne cudze życia.