wtorek, 15 lipca 2014

Rozdział VII 'Sprawdzian'

Rozdział VII
'Sprawdzian'

Fenomenalny, gorejący ogniem oręż, trzymany teraz przez prawą dłoń Angusa, sprawił, że serce olbrzyma zamarło. Sam właściciel miecza poczuł nieprzyjemne uczucie, przepływające przez najgłębsze, skrywane przez niego zakamarki jego duszy, gdzie niekoniecznie dobre pomysły i idee, zmieniały się z wyobrażeń, w snute, możliwe do zrealizowania plany. Wielki stwór, wystający barkami ponad wysokość drzew, zatrzymał się z wyrazem chwilowej trwogi na swym pysku. Obrócił się szybko, wyraźnie kogoś bądź czegoś wyglądając.
- Miecz działa?! - z zachwytem Angus rzucił do Kaleba.
- Nie. Ktoś go wezwał - z niepokojem rzekła mała kapucynka skrywająca majestat potężnego czarodzieja.
- Ale... - nie zdążył dokończyć, gdyż kilkadziesiąt metrów od nich, pojawił się kolejny, tym razem jedynie skalny gigant, rozpruwający ze smakiem końskie cielsko i smakując się w surowej koninie. Był niższy od swego kuzyna, oraz nie posiadał ognistych żył, jak ten czteroręki. Tam gdzie powinna znajdować się twarz, łapczywe spojrzenie rzucało na nich pojedyncze oko, a krzywy nos sapał sponad szeregu ostrych jak brzytwa kłów. Jego skóra składała się z grubej, litej skały, przerywanej co chwila konarami wystających drzew i gęstych krzaków. Dwuręki i niestety nagi, gdyż nie miał na tyle przyzwoitości co jego przyjaciel by obedrzeć ze skóry jakąś istotę i odziać się w jej skórę, przyglądał się teraz Angusowi, gdy ten trzymał przed sobą cudowny artefakt przeszłości.
Przez głowę właściciela tegoż miecza przepływały teraz niepokojące myśli, a w jego sercu pojawił się zwyczajny ludzki lęk. Wątpliwości przytłumiły mu ogląd sytuacji. W tym czasie, oba stwory odwróciły głowę i patrzyły za siebie w stronę kłębowiska dymu, który za sobą przyniosły.
- Ach jaka szkoda, że Inauris Przeklęty nie może stawić mi ponownie czoła! – usłyszeli potężny, głęboki i niski głos, wypełniający wszystko dookoła. – Miernota, starający się dorównać swemu przodkowi w konflikcie, o którym nie ma najmniejszego pojęcia! – spośród dymu zaczynała się formować dziwaczna sylwetka.
- Ukaż się demonie! – wykrzyczał pewny swego Angus. W końcu miał w ręku święty relikt pogromcy demonicznych kreatur.
            - Nie nauczyli cię pokory, dziecko. – niski głos nie wyrażał ani cienia dezaprobaty, lecz owe słowa brzmiały raczej jak spokojna reprymenda nauczyciela chcącego, by jego podopieczny polepszył swe zachowanie z obopólnym zyskiem.
Potomek Inaurisa poczuł ucisk na szyi, a dokładniej, w jego jamie ustnej. Miał wrażenie, jakby ktoś kościstą garścią, pochwycił mu język, ściskając go niemiłosiernie. Ból sparaliżował mu najpierw mowę, po czym poczuł jak unosi się do góry, wciąż trzymając w ręce miecz.
- Silna wola – zauważył nieznajomy. – Lecz nawet najtwardsza stal, może być złamana.
Po tych słowach, kości w ramionach Angusa, oraz obydwa piszczele, zaczęły się okropnie rozciągać we wszystkie możliwe strony. Czuł jak skóra i mięśnie gorzeją żywym ogniem. Chciał krzyczeć, lecz nie mógł. Ból przesłonił mu wszystko, a trwanie w nim wydawało się nie kończyć. Kiedy mimo ogarniającego jego umysł cierpienia otworzył oczy, zobaczył interesującą scenę. Zza jego pleców wybiegła mała kapucynka i stanęła pomiędzy nim a złowrogim towarzyszem, rozciągając obydwa swe ramiona. Przed nią zmaterializowała się rosła sylwetka mężczyzny, ubranego w błękitno-czarne szaty, który wyglądał jakby składał się z wypełnionej światłem aury. Aura tej postaci odpędziła jednym ruchem i wykrzyczanym potężnie brzmiącym słowem czarną mgłę, zatapiające niewidoczne acz bolesne kły w ciele Angusa, czyniące mu przecież tak potworną krzywdę. Ból ustał, a on odzyskał jasność umysłu. Dźwignął się na nogi.
Czarna, wyprostowana, wysoka sylwetka, stała teraz dwadzieścia metrów od niego. Ubrany w cudownie wykończoną złotymi elementami onyksową zbroję, blady lord, wyciągał ku Kalebowi dłoń. Oba olbrzymy, stały tępo przyglądając się całej scenie. Sam Angus dopiero teraz zauważył, iż do prawej łapy kapucynki, przyczepiony był srebrzysty łańcuch, którego drugi koniec opiewał jego miecz. Jego wzrok zaczął płatać mu figle, gdyż obraz rozmywał się co chwilę, by po kilku sekundach znowu się wyostrzyć. Nie był w stanie dojrzeć twarzy bladolicego mężczyzny, gdyż ukryta była za purpurową maską. Widział natomiast jego oczy. Krwiście czerwone jarzyły się czystą nienawiścią i chęcią ponownego mordu. Bez zastanowienia rzucił się na niego z świetlistym orężem rozpraszając otaczający go mrok. Potężny czarnoksiężnik nie spodziewał się tak lekkomyślnego, zuchwałego, ale i skutecznego ruchu z jego strony. Uchylił się przed pierwszym cięciem i cofnął atletycznie skacząc do tyłu.
- Już za późno – wyszeptał, odwracając się plecami.
- Chodź no tu! – w gniewie Angus rzucił mieczem w stronę oddalającego się łotra. W momencie gdy broń opuściła uścisk jego nowego właściciela, jego oponent szybko obrócił się i zatrzymał. Zdziwienie Angusa zatrzymało jego ciało i kazało czekać. Czarnoksiężnik wyciągnął dłoń, prawdopodobnie chcąc złapać miecz, lecz święty relikt zawisł tuż przed jego dłonią. Białe, świetliste i oślepiające światło zaczęło palić rękę czarnego maga. Jego dłoń zapłonęła i zaczęła zamieniać się w pył. Okropny ryk bólu i odruch cofanej ręki ze strony czarnoksiężnika, wydał się Angusowi czymś co nie przyniesie mu niczego dobrego. Zraniony przeciwnik ruszył do tyłu i w tym momencie Kaleb pod swą postacią kapucynki, wskoczył zdyszany na ramię swego towarzysza. Idący szybkim krokiem mężczyzna, zatrzymał się i wskazał ich swą niezranioną, prawą dłonią.
- Zabić te psy! – wykrzyczał z wolą mordu w głosie! – Przynieść mi ich głowy!
Dopiero teraz Angus zobaczył czemu, lub raczej komu miał teraz stawić czoła. Dwa giganty stojące nieopodal, czterech tak samo bladolicych ludzi z zakrytymi twarzami, ubranych w trochę podobne do ich lorda, czarno-bordowe szaty i wystające spod nich dobrze wykończone, lekkie zbroje, oraz kilka dziwnych, zgarbionych, niskich istot.
Zielonkawy odcień ich brudnej, splamionej krwią skóry, żółte ślepia z czarnymi źrenicami, wskazywały na pochodzenie z jakichś spaczonych złem ziemi. Grube zbroje, okrywające masywne ciała, porysowane były cięciami mieczy i włóczni. Każda z tych obrzydliwych w oczach Angusa istot, nosiła na twarzy lekki hełm z ludzkimi oczami zatkniętymi na krótkich rogach. Na klatce piersiowej wygrawerowany był ciekawy znak, którego znaczenia czy swoistego pochodzenia, nasz bohater w żadnym razie nie mógł się domyślać. Teraz kiedy przyjrzał się im po kolei zauważył, że zza szóstki tych stworów, wygląda ich cała trzydziestka, może nawet czterdziestka. Angus poczuł na plecach dreszcz lęku i spływające po czole krople gorącego potu.
- Jesteśmy zgubieni – powiedział chyba bardziej do siebie, niż do swego włochatego towarzysza.
- Módl się! – odpowiedział mu.
- Co? -  nie zrozumiał.
- Módl się do Lavi! Natychmiast!
Angus słyszał o dobrych bogach i z przyzwyczajenia modlił się do nich w chwilach słabości, bądź kiedy chciał zwyczajnie podziękować za dary jakimi go obdarzali. Lavi jednak, była patronką świętych rycerzy, więc nigdy dotąd nie miał sposobności się do niej modlić, a sama myśl o takim akcie, wydała mu się absurdalna.
- Ale po co?
Gromada niskich obleśnych istot, zaczęła bieg jakieś sto pięćdziesiąt, może sto trzydzieści metrów od nich, kierując się wprost na nieubłagane, pewne spotkanie. Dwa giganty uderzyły się tępo głowami, na znak gotowości do walki jak można mniemać i opieszale zwróciły ku nim swe parszywe oblicza. Czwórka groźnie wyglądających wojowników natomiast, dobyła miecze i zaczęła się powoli zbliżać, idąc bez pośpiechu. Chcieli by  czterdziestka okrutnie wyglądających istot, odwróciła uwagę potężnego wojownika (w ich mniemaniu, broń tego rycerza właśnie powstrzymała ich pana, więc musiał być kim wielce potężnym – jak to pozory czasami mogą ocalić nam skórę), a oni mogli swobodnie go wykończyć.
- Nie pytaj! Orkowie nadchodzą! – Kaleb wskazał mały oddział, który z trzymanymi w swych oślizgłych łapach włóczniami, biegł teraz ku nim z wyrzeźbionym w wzroku jednym słowem – krew.
Tak jak uczył go wiele lat temu jego ojciec, szybko ukląkł na jedno kolano, trzymając przed sobą miecz, który oparł z kolei pięknym ostrzem o ziemię. Wymówił w głębi siebie słowa, które płynęły z jego duszy, niekoniecznie teraz kontrolowane przez jego umysł: „Błogosławiona Lavi, przyjdź mi z pomocą, a uczynię swe życie darem dla ciebie!” No cóż, w normalnych warunkach te słowa byłyby nic nieznaczącymi wyrazami plączącymi się w powietrzu, lecz gdy w ręku trzyma się wspaniały relikt pogromcy zła, sprawa przedstawia się inaczej.
Wszystko trwało kilka sekund. Kaleb zeskakując z ramienia Angusa, wylądował niedaleko, obracając się ku klęczącemu młodzieńcowi, którego niespodziewanie potężna magia okryła swym świetlistym, srebrzystym płaszczem czystej mocy. Ów jeszcze młodzieniec, zaiskrzył niczym gwiazda na nieboskłonie i wydawało się, że urósł. Jego ramiona się poszerzyły tak jak cała sylwetka zdawała się wydłużać i puchnąć. Czarne włosy stały się śnieżnobiałe, a błękit oczu rozjaśniał, przypominając o dawnej chwale przodków dzisiejszych ludzi. Poczuł że jego żyły płoną czystą energią boskiego pochodzenia. Takiego uczucia nie zapomina się nigdy, choćby się miało setki innych równie intensywnych doświadczeń. To poczucie potęgi, czystej dobroci wlewającej się do umysłu i ducha, oraz uczucie że nie ma teraz jakichkolwiek granic, a czas to tylko słowo. Kiedy zobaczył teraz tę czterdziestkę orczych istot, które zgarbione cofały się przed nim, a raczej tym jaśniejącym majestatem poczuł, że to nie na nich powinien się skupić.
Kiedy podniósł wzrok, kilkadziesiąt metrów od niego ujrzał czarną aurę, która towarzyszyła temu straszliwemu czarnoksiężnikowi. Taki mrok wydał mu się teraz całkowitym zaprzeczeniem tego czym wówczas się stał – a był ostrzem światła, synem czystości. Jego dusza pociągnęła go do przodu, nie zważając na inne zagrożenia.
Orkowie rozpierzchli się tak jak zawsze, gdy w grę wchodziła czystego pochodzenia moc, krzycząc wniebogłosy i w panice wymachując rękami. Ich strach rozbawił Angusa, więc łaskawie dwoma nieznacznymi, niemal arystokratycznymi gestami dłoni, spalił ich wszystkich do cna. Najpierw pojawił się srebrny błysk, za którym przyszedł odurzający gorąc białego, jasnego prawie jak słońce płomienia. Pierwszą zniweczył szesnastkę uciekającą po jego lewej stronie, potem drugą część tej gromady, po prawej. Jego oczy spoczęły na gigantach, które przyglądały mu się z szczerym nieudawanym otępiałym zadziwieniem. Z reguły nie były to istoty najwyższych lotów, kiedy rozważamy intelekt, a ci dwaj byli dumnymi przedstawicielami swoich ras. Wiele nie myśląc ognisty, czteroręki gigant zamachnął się swą gigantyczną maczugą, a jego kamienny kompan zawtórował mu tym samym z drugiej strony, celując w idącego pewnie przed siebie Angusa. Jakby nie zważając na nich, jaśniejący niemal świętym blaskiem jeszcze kilka dni temu przeciętny kowal, czuł teraz wypełniającą go moc, której nie mogło nic powstrzymać.
Wielka maczuga i z drugiej strony kolejna wielkości przysadzistego drzewa, spadły na niego z impetem mogącym zburzyć ceglane ściany wysokiego domu. Nastąpił ogromny huk uderzenia i dwa stwory zostały odepchnięte, oraz rzucone do tyłu na plecy. Zdezorientowane, leżały teraz i szybko próbując pozbierać się by stanąć na równe nogi, zdążyły jedynie podnieść głowy by zobaczyć, że mężczyzna bez najmniejszego szwanku idzie dalej za ich panem. Odwrócił ku nim wzrok, a w ich głowach pojawiło się najpierw pieczenie, a potem prawdziwy ogień żrący wnętrza ich czaszek. Spalone do cna lica, padły teraz opieszale się dymiąc. Nawet olbrzym, wydawałoby się ognisty, sczezł na ziemi, rozpadając się w postaci pyłu, który został po chwili rozwiany przez jeden odrobinę mocniejszy podmuch wiatru.
Czwórka popleczników czarnoksiężnika, odzianych w wspaniałe szaty i świetnie wykończone zbroje, uniosła teraz osiem ostrzy ponad swe głowy. Każdy z nich, trzymał w jednej ręce czarny miecz, z którego klingi sączył się leniwe smolisty dym. Ich oczy także skąpane w czerwieni, wędrowały ku Angusowi z żądzą mordu.
Angus poruszał się w nadnaturalny sposób. Jego ciało w akompaniamencie białego światła, znikało i pojawiało się kilka metrów dalej, uparcie podążając za czarnoksiężnikiem. Czwórka wojowników wybiegła mu naprzeciw i rzucała się z całą swą niekrytą nienawiścią. Żadne z ponurych ostrzy, nie dosięgło Błogosławionego, a jego wzrok spoczął na ich licach, po raz kolejny wypalając je do cna. Ich ryk przeżywanego cierpienia, niósł się po całej okolicy, zbierając żniwo strachu wlanego w serca mieszkańców nasłuchujących przez ściany makabrycznego pojedynku. Zaczął biec.
Widział w oddali malejącą sylwetkę istoty spowitej mrocznym cieniem, która nerwowo co chwilę obracała się ku niemu. Był zbyt szybki. Angus zatrzymał się i obrócił wzrok ku Kalebowi. Widział teraz cały majestat dawnego czarodzieja, który stał w tymczasowej chwilowej, duchowej postaci. Oblicze czarownika uśmiechnęło się, a jego dłoń lekko, z rozwagą, pomachała na znak pozdrowienia. Po tej ulotnej chwili zniknął, a na jego miejsce pojawiła się malutka małpka. Dopiero teraz uzmysłowił sobie, iż dostojeństwo potężnej mocy zniknęło, a jego dusza nie była już spowita w rozkoszy i przyjemności doświadczania świętego blasku. Kapucynka patrzyła się na niego spode łba.
- Ciekawe – skwitowała.
Angus kiedy starał się coś powiedzieć, dopiero po chwili odczuł, jak jego usta nie poruszają się , a serce wali jak oszalałe.

- Zaczekaj. Potrzebujesz czasu. Teraz usiądź. Wytłumaczę ci co właśnie zaszło – małpka wyjęła małego krakersa, skrywanego do tej pory w kieszonce swojego ubranka i zaczęła spokojnie go konsumować.

sobota, 21 czerwca 2014

Rozdział VI 'Czarna Fasema'

Rozdział VI
'Czarna Fasema'

Kaleb nie kłamał. Fasema rzeczywiście była małym miasteczkiem, w dosłownym tego słowa znaczeniu. Trakt wynurzający się z głębi wysokiego, ciemnego, sosnowego lasu kierował się na główny rynek Fasemy. Wybrukowana droga, otoczona była z dwóch stron szeregiem budynków rzemieślniczych, bujnie obwieszonych nieświeżymi owocami i warzywami drewnianymi kramami i pracującymi tam sklepikarzami. Obok znajdowali się także pracujący przy sobie kowal, płatnerz i krawiec. Właściciel ostatniego, najdorodniejszego budynku, gdzie w oknach wisiały wspaniale wyhaftowane szmaragdowe zasłony, a drzwi były wykonane z mocnego, bukowego drewna, wykończone zaś wspaniałą lwią głową, pełniącą funkcję kołatki, zamykał tę stronę "ulicy". Po drugiej stronie krawca, znajdowała się olbrzymia karczma z dumna nazwą "Tańczący jeż". Niedaleko, choć w lekkim odstępie kilkunastu metrów od samego budynku karczmy, dobudowana była również spora, świetnie i solidnie wykończona stajnia. Widocznie właściciel nie chciał, by smaki jego potraw, mieszały się z wonią łajna, a jedzący by nie spożywali przy akompaniamencie rżenia koni. Dalej w głąb miasteczka, stały rzędy lepiej i gorzej zachowanych domów mieszkalnych, z których okiennic wystawały znudzone damy, wyglądając jakichś przechodniów. Koniec głównej ulicy zamykały dwa najwyższe budynki strażnicze. Strzeliste wieże dumnie rozpościerały się nad inne zabudowania, opiewając je troskliwym spojrzeniem. Choć Angus od razu tego nie dostrzegł, lecz po stronie karczmy, lekko od niej oddalony, stał piękny, ceglany klasztor, bądź siedziba zakonu. Takie budownictwo było rzadkie, a nasz bohater nigdy wcześniej nie miał sposobności go zobaczyć. Pytanie brzmiało gdzie on się właściwie znajdował.
Była noc, więc mężczyzna jego postury, niosący na ramieniu włochatego towarzysza nie wyglądał na budzącego zaufanie człowieka. Wszystkie okna były zamknięte, a karczma w ciszy trwała przed nimi, niekoniecznie doń zapraszając. Postanowił jednak do niej wejść. Zbliżał się do drewnianych, sprawnie okutych stalą drzwi i przeszedł przez próg, po otworzeniu głośno skrzypiących wrót.
W środku znajdowało się około dwudziestki ludzi, którzy nie zajmowali nawet czwartej części ogromnej, dwupiętrowej oberży. Przysiadł przy pustym, szerokim stole i czekał na sławetne pytanie. Po krótkiej chwili oczekiwania, zbliżył się do niego około dwudziestopięcioletni chłopak. Wycierając kubek, postawił go po chwili przed nim.
- Co cię tu sprowadza podróżniku?
- Strawa i wino - wyszczerzył się Angus i pokazał chłopcu monety trzymane w dłoni.
- Tutaj znajdziesz tego wiele, lecz pytam po co odwiedzasz naszą sławetną karczmę.
- Nie może człowiek się nawet napić dobrego wina i zjeść odrobinę strawy w tym przybytku podróżnych, bez serii męczących  pytań? - powiedział głośno, tak by siedzący obok niego usłyszeli co mówi.
- Polej mu!  - powiedział jeden.
- Nalej jak chce! - zawtórował mu drugi. Obydwaj wyglądali na znużonych podróżą mężczyzn, którzy mogliby się utożsamić z ciężkim żywotem podróżnika i opowiedzieć niejedną opowiastkę.
- Wina, piwa czy może wspaniałego miodu?
- Wino. A do spałaszowania sarninę w ziemniakach i do tego delikatny sos -  karczmarz skinął głową szeroko się uśmiechając, gdyż cena za ten posiłek będzie sowita, tak jak bogactwo smaków w daniu tym zawarte.  Kiedy odchodził odwrócony plecami do Angusa, mała kapucynka kopnęła gościa karczmy lekko w lewe ucho. Zaskoczony przypomniał sobie o swoim towarzyszu. Zmierzył go wzrokiem i krzyknął pośpiesznie do oberżysty. - Karczmarzu! Jeszcze cały talerz gotowanych warzyw i jakieś lekkie owoce pokrojone w małe kawałki – siedzący podróżnicy spojrzeli się z niesmakiem na Angusa. Jak można jeść takie rzeczy. – To dla mojego zwierzaka – wytłumaczył się Angus. Oberwał lekkiego kopniaka w ucho, jednak sądził, że warto było to powiedzieć przy Kalebie.
- Wspaniale, wspaniale! Będziesz oczarowany naszym jadłem przyjacielu! - zachwycił się młody i już zaczerwieniony właściciel "Tańczącego jeża". Kolejne złote monety w jego sakwie, pomyślał.
Wiele można powiedzieć o tej karczmie, lecz jedzenie rzeczywiście było wyśmienite. Lekkie mięso, podawane w ogromnych ilościach, zachwyciłyby największych łakomczuchów. Nawet Kaleb, choć spożywał swój pierwszy posiłek, nazwijmy to, w swej nowej "formie", zajadał się warzywami, co najmniej jakby zostały podane przez królewskiego kucharza.
- Nie kłamałeś karczmarzu. Jedzenie jest wspaniałe - Angus zapłacił wysoką cenę, dorzucając dwie złote monety od siebie. Miał ich o wiele więcej w bordowej sakwie, zwisającej mu tuż za pasem, należącej wcześniej do jego kompana. - Możesz być pewien, że powrócę tutaj jeszcze.
- Dla mnie to kolejna dzisiaj wspaniała wieść - uśmiechnął się.
- Kolejna?
- A tak. Wczoraj był tutaj mężczyzna, który przekazał mi pięć złotych moment w imię zakładu, którego nie może sprawdzić.
Angus się zaciekawił.
- Jaki zakład? – zapytał dopijając wina z marnej jakości pucharu.
- Twierdził, że w przeciągu następnego miesiąca, zjawi się tutaj żadna małpka na ramieniu dorosłego mężczyzny - Angus i Kaleb zamarli, słuchając szczęśliwie wypowiadanych, a dla nich groźnie brzmiących słów karczmarza  - "założę się, że jeśli pojawi się tutaj małpka na barkach wysokiego faceta, to nie zdołasz ścisnąć tego czerwonego węzła" i dał mi to - Karczmarz wyjął krótki, starannie zawiązany bordowy sznurek, , który leżał teraz bezwiednie na jego ręce. Połyskiwały na nim lekkie znaki, niezauważalne dla niewprawionego oka. - I patrzcie państwo, nie to, że przychodzicie dzisiaj z kapucynką na ramieniu, to jeszcze pałaszujecie drogie dania z mojej listy. Czy ten dzień może być jeszcze lepszy?
Kiedy nie otrzymał odpowiedzi, karczmarz z uśmiechem wzruszył ramionami i wrócił do swojego blatu.
- O czym on mówi? - zapytał Angus.
- Run przyzwania. Ten idiota właśnie sprzedał za pięć sztuk złota informację, która jest równie cenna co jego dobytek.
- Dlaczego? Co? Jaki run?
- Ten sznurek ma za zadanie powiadomić kogokolwiek zainteresowanego nami, a dokładniej twoim mieczem, że jesteśmy w tej oto karczmie w tym czasie. Teraz ten ktoś o nas już wie.
- Zmierzają tutaj?
- Pewnie już są.
- Co robimy?
- A po co tu przybyliśmy? Będziemy walczyć. Przynajmniej ty - uśmiechnęła się złośliwie mała kapucynka, nerwowo jednak wpatrując się w blat i rozważając możliwości.
- Pamiętaj, że jeśli ja umrę to i ty też.
- Nie rozmieszaj mnie. Ja byłem już gotowy na śmierć. Ten czas tutaj spędzony, traktuję jako dodatkową darmową przejażdżkę po świecie, który dla mnie miał już nie istnieć. Dodam jeszcze, iż będzie to przejażdżka w pierwszym rzędzie przy widoku, którym jestem zainteresowany.
- Widoku czego? – nie rozumiejąc zażądał wyjaśnień Angus.
- Upadku świata takiego, jakim go znamy oczywiście.
- Dzięki za wiarę.
- Nie rozumiesz. Twoja rola jest oczywiście ważna, temu nikt nie zaprzeczy, lecz problemy wyłaniające się z starego, zapomnianego mroku, będą wymagały czegoś więcej niż białej stali.
-  Ale ten miecz nie jest biały – nie zrozumiał Angus.
- Chodzi o czystość artefaktu idioto, nie sam kolor.
- Uważaj sobie.
- Bądź cicho. Rozejrzyjmy się dookoła, czy nie jesteśmy obserwowani – powiedziała cicho kapucynka. Angus bez pardonu, natychmiast zaczął kręcić się wokoło. Kaleb szybko uderzył swego kompana w nos, rzucając kawałek ugotowanej marchewki. – Może nie rozglądałbyś się w tak oczywisty sposób. Trochę dyskrecji.
- Wybacz – powiedział młokos, rozcierając sobie nos.
- Zawołaj karczmarza, zapłać mu za nocleg w jego karczmie i powiedz, że w ciągu kilku godzin wrócisz tutaj. Pójdź na górę i zostaw tam kopertę z krótkim liścikiem. Na kartce napisz swoim zwykłym pismem, że czekasz na zewnątrz w towarzystwie maga na spotkanie i że nie jesteś bezbronny. Masz napisać, że złota dłoń, sprawuje nad tobą pieczę. Podpisz list i zostaw go w nieoczywistym miejscu .
- Gdzie na przykład?
- W biurku zamknij  na klucz, albo połóż pod łóżkiem schowany za jedną z nóg.
- Po co mam to robić? – zdziwiony zapytał.
- Po prosu to zrób.
Rzeczywiście, Angus posłuchał się Kaleba i wykonał wszystkie polecenia. Po zapłaceniu, obydwaj wyszli z karczmy i udali się naprzeciwko. Stojąc pod zakrzywionym, drewnianym dachem, gdzie spróchniały surowiec skrzypiał nieprzyjemnie w odpowiedzi na każdy podmuch wiatru, przypatrywali się. Po około dwóch godzinach, kiedy wieczór zaczynał przeistaczać się w świt, do karczmy weszło czterech gwardzistów, ubranych w ciężkie, okalające całe ich ciała mosiężne  i stalowe zbroje, oraz idący za nimi zgarbiony mężczyzna, odziany w habrowo-czarne szaty i opiewający jego oblicze porządnie wyhaftowany kaptur jak i starannie wyszyte, krwiście czerwone mankiety, spowijające jego nadgarstki. W lewej ręce niósł podłużny przedmiot z jasnego tworzywa, przypominający białą laskę, bądź rzadko spotykaną, drogo ozdobioną pochwę na krótki sztylet. Wchodząc przez drzwi, w ostatnim, krótkim momencie Angus miał wrażenie, że jego głowa schowana pod ciemnym kapturem, obróciła się ku niemu. Poczuł zimny dreszcz na plecach.
- Mag – cicho wyszeptał Kaleb. – Potężny, władający ogniem i cieniem jeśli dobrze wyczuwam.
- To z nimi mamy się zmierzyć?
- Na to wygląda.
- Powiedz mi jedno. Jakim cudem mam walczyć z magią, o której nie mam nawet krzty wiedzy?
- No cóż. Inauris był wojownikiem, ale żaden mag nie potrafił stanąć ma na drodze. Zgładził całe zastępy czarnoksiężników w Wielkiej Czystce narodów, podczas Wojny Sprawiedliwych. Możemy założyć, że miecz wleje w ciebie całą potrzebną ci wiedzę.
- A jeśli nie?
- A jak myślisz?
- Zginę?
- Zginiesz – wyszczerzyła się małpka. – To mało powiedziane przyjacielu. – Śmierć jest zakończeniem tego, co prawdziwa, potężna magia może przedłużać w nieskończoność.
- Czyli w ciemno mam zawierzyć mieczowi, że mnie ochroni?
Kaleb wskazał swoją chudą rączką przed siebie i drugą popchnął lekko głowę Angus, odwracając go w stronę karczmy. W ich stronę zmierzała cała piątka, dzierżąc w dłoniach obnażone miecze i tarcze przy boku, a na ich czele szedł widziany wcześniej czarodziej. Szybkim krokiem zbliżali się do nich.
- Zaraz się okaże co jest warta Błogosławiona Klątwa – powiedział cicho Kale, wprost do ucha Angusa. Czterech wysokich i tęgich gwardzistów przybliżali się, prowadzeni przez spowitego jakąś nieopisaną, niejasną aurą, maga. Teraz spod kaptura lekko świecąc w mroku, wyglądały ku Angusowi jaśniejące czerwienią oczy. Zatrzymali się na kilkanaście kroków od dwóch kompanów.
- Potężny mag? – z uśmiechem starzec wycharczał spod swych drogich szat, wskazując na małą kapucynkę siedzącą na ramieniu Angusa. – Magii używa niewielu żyjących w tych stronach. Ja przynajmniej wiem o piątce takich osób – zapanowała cisza.
- Co wiesz zatem o nim? – powiedział odważnie Angus. Oczy starca zajaśniały ciekawością i radością spowodowaną pytaniem.
- Więcej niż ty chłopcze, choć wiedza przyjdzie do ciebie prędzej niż się tego możesz spodziewać.
- Co masz na myśli?
- Nie jesteś tu z tego samego powodu co my? – z szczerze udawanym, tak się wydawało Angusowi, zdziwieniem zapytał starzec.
- Powiedz po co tu przyszliście, wówczas zaprzeczę, bądź nie – rozważnie odpowiedział, a Kaleb poklepał go po ramieniu z aprobatą.
- Ma się tu pojawić jakieś zło, które niekoniecznie pochodzi z naszego świata. Wielki mag, Kaleb Gatus wspominał o tym miejscu, zanim zniknął z miasta. Ty pewnie jesteś potomkiem Wielkiego? -  zapytał, powoli zbliżając się do niego. Czwórka gwardzistów stałą teraz odwrócona do nich plecami, jakby czuwając nad wszystkim dookoła.
- Jesteś magiem?  - zapytał naiwnie Angus.
- Tak. Mam na imię Daar Zbroczony Krwią - skłonił się wręcz książęco, wyraźnie znając gesty możnowładców. – Ty musisz być potomkiem Inaurisa, dzierżącym korundowy miecz bez imienia.
- Dużo wiesz jak na osobę z przydomkiem niewnoszącym zaufania do rozmowy. Mam na imię Angus Peliary – ukłonił się lekko. Starzec zwrócił się do kapucynki.
- A więc potężny, nadworny mag jego wysokości, stał się cieniem swej dawnej wielkości.
- Znasz mnie i moją misję. Wiedziałeś co powiedziałem wcześniej. Kimże jesteś? – zaskrzeczała mała małpka, stojąc wyprostowana na ramieniu Angusa.
- Tak jak powiedziałem nazywam się Daar, a mój przydomek to Zbroczony Krwią.
- Słyszałem to już.
- Owszem słyszałeś, wybacz. Jestem powszechnie znany jako Lewa Ręka króla – urwał i rozejrzał się za swoimi plecami.
- Ach tak, rozumiem – przytaknął Kaleb. Daar z powrotem wrócił do swych rozmówców.
- Miałeś rację Kalebie. Wszystko co przepowiedziałeś, dzieje się teraz w królestwie. Doradczyni króla, okazała się Czarną Wiedźmą i suką demonów, wybacz za język.
- Rozumiem.
- Do tego spowiła całkowicie umysł króla w niezmierzonych, niekończących się manowcach mroku. Większość szlachty ślepo wierzy w jej intencje, które skryte za pięknymi słowami, sączą do duszy króla najczarniejsze z pomysłów.
- Straż przyboczna została zmieniona?
- Tak.
- Niech zgadnę, czarnoksiężnicy wypuszczeni i bez osądu uniewinnieni?
- Zgadza się. Wraz z najwierniejszymi sługami króla uciekliśmy z zamku, gdyż potrzebujemy potęgi miecza do uspokojenia zła, które podniosło łeb i nie czai się już w mroku. Teraz mrok zaczął ogarniać wszystko dookoła, a światłość ucieka w popłochu. Dlatego cię szukałem, panie – mogłoby to komicznie wyglądać, kierowanie takich słów do małpki, lecz waga odbywającej się rozmowy była zbyt wysoka, by myślący o tym w kategorii żartu Angus, mógł cokolwiek powiedzieć.
- Chłopiec nie jest gotowy. Potrzebuję miesiąca, by przygotować go do stojącej przed nim misji.
- Nie wiem czy mamy miesiąc. Ale rozumiem.  Chcę ci przekazać jedynie co się dzieje w naszym domu. Najwyższa gwardia, to opętani przez potężne, złowieszcze demony, niewolnicy Jej woli. Cała armia przechodzi zmianę. Rysują na ich zbrojach dziwne znaki, z dawnych, zapomnianych wieków, od których czuć wyjątkowo złą emanację. Boję się, że te znaki posłużą jej do kolejnych kroków ku zniszczeniu świata ludzi, takiego jak go znamy.
- Czy macie jakiś punkt oporu?
- Daleko na południu, stoi pradawna, skryta w mroku i odizolowaniu warownia krasnoludów, w której ukryliśmy się wszyscy razem. Otaczające to miejsce runy, zapobiegają jakiejkolwiek złej, mrocznej mocy dostania się do wnętrza. Jesteśmy też niewidoczni dla jakiegokolwiek zła.
- Prehistoryczne runy krasnoludów, bardzo sprytnie. Posłuchaliście się mojego protokołu.
- Jak się okazało, twoje przepowiednie sprawdziły się w tej sytuacji.
- No cóż, pisałem je dawno temu, tylko i wyłącznie w przypadku kryzysu, którego miałem nadzieję nie dożyć - mała kapucynka, siedziała teraz podpierając brodę swoją "ręką", niczym mędrzec, rozprawiający nad trudnością jakiegoś zagadnienia.
- Zatem spotkajmy się w Razdar, jeśli będziecie gotowi. My będziemy tam dopóki potomek Inaurisa nie będzie gotowy. Zostawię wam czterech moich gwardzistów, by pomogli wam jak tylko to możliwe. Mają się słuchać ciebie  - skierował ostatnie słowa do Angusa. – Bezapelacyjnie. Teraz ruszam. Geribie, przyprowadź mi mojego konia! – krzyknął do najmłodszego z gwardzistów, który bez zwłoki ruszył po wierzchowca. Kiedy go przyprowadził i starzec wsiadłszy pożegnał się z nimi i popędził na południe, zostali sami, z dodatkowymi gwardzistami, którzy oczywiście mogą się jeszcze przydać.
Nazywali się odpowiednio Gerib, Aram, Cyryl i Juliusz. Poza najmłodszym Geribem, cała trójka była grubo po trzydziestce, wysokimi, dosyć tęgimi wojownikami, których twarze i puste oczy, wskazywały, iż nieraz i nie dwa w życiu doświadczyli czyjeś śmierci. Małe pakunki podróżne i zmęczone rumaki, wskazywały na fakt, iż mieli być prawo wykończeni.
- Chodźcie, prześpicie się i jutro wieczorem ruszamy dalej. Mój przyjaciel, powiedział mi o kilku miejscach, w których mrok ma zalęgnąć się, opieszale chcąc przejąć kontrolę na żyjącymi tam istotami.
- Tak jest – przytaknęli po żołniersku gwardziści i udali się na spoczynek.
Ponieważ odpoczywali w czasie dnia, który w tym miejscu był dość upalny, obudzili się wieczorem na wpół zmęczeni a zarazem wypoczęci. Kiedy czwórka żołnierzy czekała już na dole przed karczmą, Angus wyciągając się, mając przy boku jedynie miecz, wyszedł przed oberżę by ich przywitać. Siedzący mu na ramieniu Kaleb, również rozciągał małe kończyny, gdy nagle spoważniał i nerwowo rozglądał się dookoła.
- Coś jest nie tak – powiedział chmurnym głosem.
- O czym ty mówisz. Mamy wspaniały wieczór. Taki chłodny i bezwietrzny -  Angus otarł oczy i dopiero po chwili zrozumiał o co chodziło Kalebowi. Wcześniej kiedy tutaj byli, nieprzerwany, ciągły wiatr był dla nich irytujący i sprawiał wrażenie, jakby celowo, uparcie wiał im w twarz. Teraz był kompletny spokój i cisza. Widzieli we dwóch czwórkę gwardzistów stojących nieopodal, przygotowujących swoje wierzchowce do drogi. Coś nieprzyjemnego, nieopisanego wisiało w zastałym powietrzu. Obydwaj czuli tę obecność. Prawdopodobnie ich wrażenie spotęgowane było wpływem miecza, który wyostrzał wpływ odczuwanych, magicznych wibracji dla dzierżącego go właściciela. Nie mylili się.
Wszystko trwało kilka chwil. Jakby w odpowiedzi na ich oczekiwania, z dalekiego mroku wyłonił się najpierw ryk a z nim gęsty, czarny dym, niosący za sobą iskry i płomienie. W dziwny sposób, całe miasteczko opustoszało, a wszystkie okna i drzwi były szczelnie zamknięte. Z resztą po wyjściu z karczmy, jej właściciel słysząc potworny dźwięk, zatrzasnął za nimi drzwi.
- Karczmarzu, co się dzieje? – wykrzyczał przez zamknięte wejście Angus.
Żadnej odpowiedzi, poza kolejnymi zbliżającymi się krokami czegoś dużego i to czegoś na tyle wielkiego i groźnego, że niosło za sobą prawdziwą pożogę, brunatno-niebieskiego ognia. Zza stojącego niedaleko domu, wyłonił się gęsty dym i otoczył ich, Angusa i Kaleba, w kilka sekund. Stracili z pola widzenia czterech mężczyzn, stojących zaledwie kilkanaście metrów od nich. Potem na chwilę ich wzrok się przyzwyczaił, a dym rozrzedził, by mogli zobaczyć gwardzistów ustawionych w prawdziwy, wyćwiczony szyk obronny. Angus widząc to, wyciągnął miecz i czekał na dalszy rozwój wypadków. Kiedy po raz kolejny rzucił spojrzenie w ich stronę, widział coś, czego nigdy nie zapomni. Ogromna, składająca się z głazów i ostrych skał łapa, zakończona jakby ognistym konturem, przefrunęła niedaleko nich, zgarniając całą czwórkę i wyrzucających ich krzyczące, połamane ciała wysoko w górę ku niebu. Gruchot łamanych kości i rozbijanego w pył metalu odbił się w jego uszach. Rozdzierający powietrze, ciężki, gruby ryk, ogłuszył go na chwilę. Kiedy podniósł głowę, by zorientować się w sytuacji, dostrzegł olbrzymią sylwetkę, wyrastającą ponad zbudowane tutaj, wysokie przecież domy. W jednej ze swych grubych, lewych łap, gdyż istota ta była czterorękim gigantem, opisywanym jedynie w legendach, trzymała teraz ciało Arama, rozgryzając je ze smakiem wraz z zbroją i połamaną halabardą. Angus przypatrywał się makabrycznej scenie, w której wszystkie wnętrzności Arama znikały teraz w wnętrzu paszczy giganta. Obydwie, prawe kończyny, opierały się o wysoki dom, ściskając go delikatnie – jeśli można tak to nazwać. Teraz dym trochę opadł, a Angusowi ukazała się ponad piętnastometrowa, tęga, czteroręka sylwetka czegoś przypominającego generalnie większego trolla, jedynie z brzydszą facjatą i ostrymi kłami wystającymi z sinych ust. Gigant ubrany był w jakiś rodzaj zwierzęcej, wielkiej skóry i trzymał w drugiej lewej ręce kamienną, na końcu rozszerzającą się maczugę. Wrażenie jakie ta istota robiła było niewiarygodne.
Kaleb siedział nieruchomo na ramieniu Angusa, podziwiając giganta pałaszującego gwardzistę ze smakiem.
- Kalebie – wyszeptał Angus.
- Tak? – równie cicho mu odpowiedział.
- Czy to z tym zagrożeniem miałem się zmierzyć?
- Na to wygląda – kapucynka przełknęła ślinę, kiedy spoglądali się na siebie z niedowierzaniem. Usłyszeli znad swoich głów głuchy warkot i ciężkie dmuchnięcie, mogłoby się zdać, niemal ludzkie, ociężałe sapnięcie.

Spojrzeli w górę. Czteroręki gigant patrzył na nich jak na robaki, ze zdziwieniem przekrzywiając głowę. Mruknął coś sobie pod nosem i skierował się w ich stronę. Angus odruchowo dobył swój wspaniały miecz, który zagorzał potężnym ogniem. Jeszcze tego nie wiedział, lecz był gotowy.

czwartek, 5 czerwca 2014

Rozdział V 'Błogosławiona klątwa?'

Rozdział V
‘Błogosławiona klątwa?’
Kaleb leżał nieruchomo. Jego klatka piersiowa unosiła się co prawda powoli, lecz kiedy Angus przyłożył rękę do jego piersi, zimne serce nie wybijało w niej rytmu człowieka choćby odrobinę żywego. Na wpółżywy podróżnik, był lodowaty - jakby zamarzł w wysokich górach i przyniósł ten chłód ze sobą do cieplutkiej komnaty jego gospodarza. Jednak nie to było teraz ważne dla Angusa. Dwa miesiące i przepotężna broń dzierżona przez żywą legendę odwagi i wzniosłości rodzaju ludzkiego, stanie się jego własnością. Usiadł spokojnie i przyglądając się Kalebowi, wyczekiwał jego przebudzenia. Czekał do wieczora.
Kiedy jego gość przebudził się otwierając oszronione ślepia, zakasłał i nasłuchiwał. Widocznie, chciał się przekonać czy jest sam. Szczerze mówiąc nietrudno było mu to stwierdzić, gdyż Angus chrapał jak pierwszy lepszy gbur, roznosząc ten wspaniały dźwięk po całym domu. Obudził go lekkim klepnięciem w twarz. Kiedy nasz bohater przypatrywał się starcowi, postanowił zapytać.
- Jakim cudem utrzymujesz się w całości? Żyjącym się nie możesz nazwać, lecz i w dole nie leżysz bez ruchu. Czym się stałeś?
- Właśnie powiedziałeś czym.
- Nie rozumiem.
- Dokładnie to sam nie wiem. Tuż przed wyruszeniem do twego domu, będąc na dworze jego wysokości, pewna przeklęta kapłanka zapowiedziała mi, że jeśli powiem ci gdzie znajduje się relikt, spotka mnie zły los – zaśmiał się i zakasłał, ocierając usta swą potarganą szatą. – Jak widać, nie kłamała, ale wciąz utrzymuję się przy tym, jakby to nazwać, półżyciu?
- Czy to samo mnie spotka gdy dobędę miecza? – wyczekiwał odpowiedzi. To pytanie nasuwało mu się odkąd Kaleb przekazał mu list.
- Nie wiem. Swojej klątwy nie potrafiłem przewidzieć, to myślisz, że twą znam? Niestety rozczaruję cię, a niedługo pewnie oszaleję.
- Czemu?
-  W zeszłym tygodniu jeszcze widziałem. Wczoraj czułem i rozpoznawałem zapachy, teraz już dostrzegam jak pogarsza i się słuch.
- Klątwa pięciu zmysłów?  Toż to tylko bajki są.
- A jednak stoję – zaśmiał się lekko. – No cóż, siedzę przed tobą, będąc tego uosobieniem. Wiesz zatem czym się kończy owa klątwa.
- Tak.
- Rozumiesz więc co miałem na myśli mówiąc o zajęciu się mną.
- Owszem, rozumiem.
- Wspaniale – stracił przytomność. Jego głowa przechyliła się, a w tym samym momencie, sine usta rozdziawiły się szeroko, ukazując czarne dziąsła i szary, pokryty jakby pleśnią język.
Angus został sam z nieprzytomnym, umierającym, niegdyś człowiekiem, co nie było dla niego nazbyt wygodne. Co gorsza dni mijały, zamieniając się w tygodnie, a jego gość się nie budził. Musiał spławiać interesantów, a swoich klientów odprawiał na progu drzwi. O dziwo starzec nie zaczynał śmierdzieć, choć wyglądał prawie jak zwłoki w postępującej fazie rozkładu. Dni upływały mu na pracy, w którą nie angażował się jak miał to w zwyczaju robić, lecz kto by mógł pracować, widząc, że pod ziemią znajduje się potężny artefakt, mający na celu sprowadzanie potężnych sił do piachu pod jego stopami.
Minęły dwa miesiące i nadszedł wyczekiwany moment. Angus podczas spokojnej, cichej, gwieździstej nocy, wyciągnął Kaleba na dwór za dom, gdzie miał być schowany miecz. Godziny szybko mijały, a jego ciekawość i napięcie narastały, naginając zdrowy rozsadek do swej woli. Jak długo ma czekać? Skoro to jego dziedzictwo, to jemu należy się zaszczyt i do niego należy jedyne prawo wyciągnięcie świętego artefaktu. Zaczął kopać.
Kopał kilka godzin, sam nie wiedział jak długo. Tracił nadzieję, gdyż poziom ziemi, wyrzucanej za plecami, równał się prawie z nim samym. Kiedy ocierał pot z czoła i zabierał się po krótkiej chwili do kontynuowania poszukiwań, szpadel uderzył w drewno. Zamarł. Angus teraz sam nie wiedział, czy wierzył w całą tę historię do końca. Gdzieś z tyłu głowy, pozostawała mu taka myśl: a może to tylko myśli szaleńca, a list został spreparowany? Zaraz się okaże.
Kiedy odgarnął ziemię i piach z drewnianej szkatuły, świetnie obitej mocnym żelazem, choć teraz nadszarpniętym przez ziemię, ucieszył się. Całymi siłami wyciągnął na górę kufer i rozwalając zamek, otworzył go by zobaczyć zawartość. W tak sporym kufrze, spodziewał się miecza i może jakichś kilkuset monet złota. Środek jednak, wypełniały trzy przedmioty. Na samym dole, zwinięta była bordowo-biała szata, wykończona ładnymi onyksami i kremowym haftem, za który ktoś musiał zapłacić niemało. Brązowy, szeroki kapelusz, wykonany z dobrej jakości skóry, leżał obok, natomiast w jego wnętrzu znajdował się list. Rozpakował kopertę i otworzył lekko zniszczony papier. Kartka była czysta. Obejrzał ją dokładnie. Zawiedziony wyrzucił ją za siebie. Szata nie skrywała w sobie miecza, tym bardziej nie miał go w sobie kapelusz. Obszedł dół i zauważył, że na dnie coś lekko połyskuje, czerwonym, jasnym światłem. Już miał skoczyć do środka, lecz kątem oka dojrzał, iż wyrzucona przez niego kartka płonie. Niebieski płomień pożerał całą strukturę kartki, unosząc nad siebie biały dym. Spojrzał dookoła, jakby szukając świadka tego dziwnego zajścia. Nagle poczuł zimną dłoń na ramieniu. Wystraszył się i odskoczył do tyłu.
Przed jego oczami stał teraz Kaleb, chybotając się na boki jak mocno wstawiony pijak. Przyłożył lekko zgniłe palce do ust, dając mu znak by był cicho. Angus nie wiedział co się dzieje, lecz wolał posłuchać się instynktu, i zamknąć jadaczkę. Starzec w niemrawym świetle księżyca, wyglądał jak monstrum z strasznych opowieści, gdzie martwi powstają z grobów, by nękać żyjących. Kaleb skierował się do kufra i wyciągnął z niego szatę. Trzymając go przed sobą, uśmiechał się i powiedział szeptem kilka słów. Spojrzał na Angusa i szybkim, zdecydowanym ruchem rzucił w niego pięknie przyozdobioną szatą. Zaskoczony Angus, nie zdążył czegokolwiek zrobić, toteż jak się okazało, magiczne, bądź zaklęte ubranie, owinęło się wokół jego ciała. Zasłonił twarz. Czekał na straszliwy ból, lecz ten nie nadszedł. Szata idealnie dopasowała się do jego ciała i przypominała teraz ubranie Kaleba. Otworzył oczy, 
w zachwycie stwierdzając, iż ma na sobie świetnej jakości strój, który zrzucił z niego łachmany kowala, które do tej pory nosił. Zdziwił się, lecz nie wydał z siebie ani słowa, gdyż w jakiś niewytłumaczalny sposób wiedział, że słowa są w tym momencie jego wrogiem, nie sprzymierzeńcem. Cisza natomiast, będzie cennym sojusznikiem. Milczał.
Kaleb żwawo przeszedł do dołu i usiadł na jego skraju, zapraszając gestem wyciągniętej dłoni Angusa, by ten zszedł po swoją własność. Postanowił nie czekać. Co bardziej ekscytującego może mu się w życiu przytrafić? Nic, poza kolejnymi podkowami i z rzadka zbrojami do wybicia, czy naprawienia. Nie tego w głębi ducha chciał. Zeskoczył na dół.
Choć Angus nie przypomina sobie, by wcześniej widział płótno leżące w dole, teraz znajdowało się u jego stóp. Wyciągnął doń swą rękę, lecz ogromny kawał materiału, może była to derka, poruszyła się lekko. Przyglądał się teraz, próbując zrozumieć czy mu się to zdawało, czy rzeczywiście to ma miejsce. Powoli, spod materiału, jakby ktoś nie śpiesząc się dobywał z pochwy broń, wyłaniał się cudowny oręż, który zabrał mu, dosłownie, dech 
w piersiach. Bordowo-czarne, utytłane w ziemi płótno, leżało teraz zwinięte, a przed nim, na wysokości jego klatki piersiowej, unosił się teraz piękny, lekko jaśniejący miecz. Nigdy przedtem nie widział tak wspaniałej i zadziwiającej broni. Idealnie wykonana, perfekcyjnej grubości, jasna stal, wydawała się być pokryta raz błękitnym, raz granatowym płomieniem, opiewającym całą głownię oręża. Jelec był szaro-czarnym kamieniem, wykończonym z gracją drewnem i stalą, co po raz  pierwszy w jego życiu, wydało mu się całkiem ciekawym pomysłem. Trzon był zrobiony z czarnej skóry, a zdobiła go podobna jelcowi głowica. Jednym słowem – perfekcja. Finezja artysty, nie kowala – pomyślał. Chwycił za niego, nie mogąc się ani chwili dłużej powstrzymywać. Poczuł jakby się oparzył, lecz było to dla niego przyjemne. Miecz był jednak nieruchomy. Wiedział, że musi poczekać i wtedy nastąpiła ciemność.
Angus czuł, że ma otwarte oczy, lecz nic nie widział. Wszelkie dźwięki, wydawały mu się zniknąć. Przestraszył się i w wyrazie bezsilności upadł na kolana, zagłębiając się w nieskoszony mrok, który ogarniał jego umysł. Nie był w stanie myśleć, gdyż trwoga przeżarła całe jego serce.
Nagle światło. Biały promień przeszył go na wskroś, sprawiając, że nieopisany ból ogarnął całą przestrzeń jego świadomości. Czuł jakby leżał skulony gdzieś, cierpiąc coraz mocniej, coraz intensywniej, aż w końcu nie mógł tego znieść. Dokładnie w tym momencie, ostatnimi siłami wymówił jedno słowo:
- Proszę…
Ból ustał, a on usłyszał znany mu, odrobinę delikatniejszy głos. To Kaleb wołał go do siebie.
- Wróć. Twa misja się zaczyna. Wróć. Misja twojego życia. Wróć – powtarzał.
Poczuł szarpnięcie i jakby od pstryknięcia palcami, wzrok ii słuch powróciły. W wszechogarniającym go białym świetle, zobaczył małą wyrwę, wpuszczającą do „środka” jego świata, cień i coś materialnego. Tym czymś była, podniszczona ręka Kaleba, wyciągająca go za ramię do cienistej wyrwy.
Upadł na ziemię. Powoi wracały mu wszystkie zmysły, pozostając jednak nie tak wrażliwymi, jak było to wcześniej. Kiedy obraz się zaostrzył, wróciło także czucie jego ciała, czy potrzebnie jednak to inna sprawa, gdyż każdy członek, skóra, nawet miał wrażenie że włosy także, bolały go jakby wskoczył do rozżarzonego ogniska i przeżył ten śmiertelny wypadek. Dotknął lewa ręką twarzy, jednak nie znalazł na niej jakichś zwyrodnień. Jego prawica jednak, trzymała coś, co było najprawdziwszym, świętym obiektem. Czuł jego moc, wszechogarniającą potęgę przysłaniającą mu wszystko na co był zdolny spojrzeć. Angus miał wrażenie, jakby mógł dokonać rzeczy niemożliwych. Serce radowało się i wybijało tak mocy rytm, aż czuł nieprzyjemne pulsowanie całego ciała Przyglądał się klindze i zwrócił uwagę na trzon, rękojeść świętego miecza, która ułożyła się teraz dokładnie do kształtu jego dłoni. Miecz był krótszy niż wcześniej, idealnie pasował do jego wzrostu. Był tak lekki, iż Angus ledwo czuł, że unosi tak wspaniały kawał hartownej stali.
Kiedy chwila ekstazy minęła, odwrócił się do Kaleba, by zobaczyć, iż ten biegnie 
w jego stronę jak oszalała ze wściekłości bestia. Jego oczy były całkowicie czarne, a skóra zbrązowiała, marszczą się paskudnie. Ubrania postrzępione, wisiały teraz na wstrętnym stworze, który rzucał się już w jego stronę. Zadziało się jednak coś niezwykłego. Sam miecz, bez ingerencji woli Angusa, wyrwał się do przodu, odcinając idealnie pod kątem głowę stwora, który jeszcze godzinę temu, był ledwie zipiącym, rozkładającym się starcem. Pojawiła się światłość, oraz wybuch białej energii, która po raz kolejny oślepiła naszego bohatera. Tym razem jednak zakrył odruchowo oczy, ratując się przed ślepotą, a gdy je otwierał dostrzegł, iż Kaleb zniknął. Rozejrzał się dookoła, uświadamiając sobie, że jest w jakimś innym miejscu.
Wysokie, sosnowe drzewa, gęsto obok siebie zasadzone, tworzyły mały lasek, obok którego znalazł się Angus. Zwykła droga, lekko wybrukowana tu i ówdzie, gdzie spotykała się z małymi kawałkami zabudowy jakichś zburzonych domów, skręcała w zasłonięty wielkim modrzewiem trakt, prowadzący najprawdopodobniej do najbliższego miasta. Pomarańczowe słońce zachodziło, a wokół wszędzie zaczynały zbierać się burzowe chmury. Było cicho i spokojnie. Ciche odgłosy ptaków, ćwierkających nieopodal i pękających orzechów, zrzucanych przez latające nad nim wrony, komponowały się w przyjemną scenerię. Odetchnął świeżym powietrzem, nie przejmując się faktem, iż wylądował na bóg wie jakim zadupiu. Nigdy przedtem nie był w tej okolicy, lecz czuł, że skądś zna to miejsce. Niedaleko nad głową usłyszał trzask łamanych gałęzi. Coś uderzyło go w tył głowy. Spojrzał w dół, a u stóp leżała teraz mała brązowa szyszka. Uniósł głowę i zobaczył ruch na gałęziach. Druga szyszka pofrunęła szybko w jego stronę. Odsunął się i uniknął spotkania z nią. Schował miecz do pochwy, która wisiała teraz przy jego lewym boku i z lekkim zachwianiem, puścił miecz. Nic się nie stało. Uradowany zbliżył się do lasu. Z jego głębi usłyszał:
- Jesteś z siebie zadowolony, co? – wysoki głosik był ledwo słyszalny, ale przebił się pomiędzy wysokimi drzewami.
- Kim jesteś?
- Raczej kim byłem – niewidoczna osoba, zaklęła coś pod nosem. – Jeszcze wczoraj czekałem z tobą na podniesienie tego co trzymasz przy boku.
- Kaleb? Żyjesz? – Angus zaczął podchodzić w stronę głosu.
- Tak. Ale nie wyglądam już jak człowiek.
- Ostatnio też tak nie wyglądałeś.
- Nie o to chodzi chłopcze – skończył mówić. Angus usłyszał za sobą głuchy dźwięk czegoś co spadło na przykrytą liśćmi ściółkę leśną. Obrócił głowę. Przed nim, w cieniu drzew, stała mała sylwetka, podobna wielkością dziecku, powoli zbliżająca się do niego. Spośród drzew wyszło włochate stworzenie, którego Angus nigdy wcześniej nie widział. Biało-czarne, a właściwie w promieniach słońca przebijających listowie drzew, bardziej brązowe futro pokrywało całe ciało tego stworzenia. Poruszało się na czterech łapach, choć 
w pewnym stopniu przypominała kształtem malutkiego człowieka. Jego uwagę jednak, przykuły oczy, które będąc jasno-niebieskimi, wskazywały na jakiś dziwny rodzaj takiego stworka.
- Zdziwiony? – powiedziała tym samym wysokim głosem, dziwna, włochata istota.
- Czym jesteś?
- Na litość boską, nigdy nie widziałeś kapucynki?
- Czego proszę?
- W sumie czego ja się spodziewam po kowalu – powiedziała sama do siebie. – Nie wiem dlaczego zamieniłem się w to przeklęte, paskudne stworzenie, ale lepsze to niż śmierć.
- Moment. Kaleb? - zaśmiał się lekko.
- A któż by inny? – zapanowała krótkotrwała cisza, przerywana spontanicznym śpiewem ptaków. – Zatem wiesz już wszystko o twej misji?
- Nie. Żadna wiedza nie przyszła wraz z mieczem - powiedział po chwili, kiedy pierwsze wrażenie przeminęło.
- A widzisz, ogromne konsekwencje dla całego świata już nastąpiły, mój przyjacielu.
- O czym ty mówisz?
- No cóż, twój miecz nie bez powodu nazywany jest Błogosławioną klątwą.
- Moment. W co ty żeś mnie wpakował?! – uniósł się Angus, gdyż wiedział, że z mieczem przyjdzie jakaś cena, lecz nie zastanawiał się do tej pory jaka.
- Jakby ci to powiedzieć – kapucynka usiadła jak człowiek pod drzewem, rozciągając swoje malutkie, włochate nóżki w błogim odpoczynku. – Błogosławieństwo dotyczy ciebie, klątwa dotyka cały świat – uśmiechnęła się, a raczej to włochaty pyszczek Kaleba, wyszczerzył szeroko żółte zęby.
- Co uczyniłem?
- Miecz niesie ze sobą wielką cenę dla tego kto go będzie dzierżyć. Tak było z twoim przodkiem Inauriusem. Chciał legendy, nieśmiertelnej famy i tego by w każdej krainie, jego imię wypowiadane było z szacunkiem czy trwogą. Przewrotny bóg wojny ofiarował mu ten wspaniały oręż, lecz jego nowy właściciel nie wiedział, iż dobycie go, oznaczało otwarcie się zapomnianych, czarnych miejsc. Są to miejsca na ziemi, gdzie za wątłą, magiczną kurtyną, schowane są najwstrętniejsze bestie, najohydniejsze stwory i zdradzieckie, piekielne demony. W końcu sławę zdobywa się poprzez zabijanie takich istot, nieprawdaż? - prychnął z niesmakiem.
Angus nie wierzył w to co teraz słyszał. Nie rozumiał, a raczej nie chciał rozumieć.
- Czyli ceną za moją sławę jest śmierć niezliczonych istnień, tak by zagrożenie okrutnymi potworami stało się realne? Wtedy miałbym przybyć niczym rycerz na złotym rumaku, zgadza się?
- Dokładnie tak. W taki sposób Inauris Wielki ustanowił warunki bycia najpotężniejszym z ludzi. Dumnym przedstawicielem bogów na ziemi. Szemrany człeczyna  - powiedział ostatnie słowa bardziej do siebie i spluwając na ziemię, ponownie zaklął.
Angus patrzył się teraz na Kaleba, biało-czarną kapucynkę, siedzącą sobie niczym odprężający się podróżnik na łonie natury. Ogarniała go wściekłość, żal i poczucie niezawinionej krzywdy. To wszystko buzowało w nim, a jego umysł przesłonięty został nienawiścią. Wszystko dookoła skąpała czerwień i burgund krwi, która musi zostać przelana. Teraz to czuł. Pulsującą rządzę mordu i sprawiedliwości. Widział jak cała rzeka krwi wypływa wartkim strumień spośród drzew, dotykając jego stóp. Teraz w swej wizji, znalazł się w czerwonym jeziorze, gdzie słychać było jęki i zawodzenie zamordowanych w imię jego sławy, w imię nowego pogromcy monstrów, poskramiaczy potworów i triumfatora zła.
- Ej ty! – otrzymał mocnego kopniaka w kostkę, co wybiło go z krwistego wizjonerstwa, w którym mógł się utopić. Spojrzał na dół. Mała małpiatka stała przy nim trzymając w łapkach kamień i przypatrywała mu się uważnie. – Co robimy dalej, skoro wiesz co teraz się stało?
- Zaraz, my? – zdziwił się i obrócił do Kaleba przodem. -  Skąd mam wiedzieć czy ty w ogóle jesteś Kalebem? Skąd mam mieć pewność, że nie jesteś jednym ze stworów, próbującym mnie zabić?
- Nie wiesz, ale ja ci to mogę udowodnić – wysoki głosik umilkł, a kapucynka wskoczyła na drzewo, będąc na wysokości jego twarzy. Wyciągnęła do niego swoją górną kończynę, będącą grubości jego trzech palców u prawej ręki. – Daj mi swą twarz. Dano mi żyć, gdyż jestem strażnikiem tajemnicy miecza i nie zginę dopóki, dopóty nie przyjmiesz swego brzemienia i nie zaakceptujesz jako dziedzictwa i nowej ścieżki przeznaczenia – Angus zaśmiał się lekko lecz szybko opanował nerwowy śmiech. Kaleb skarcił go wzrokiem i chrząknął znacząco, oczekując wyjaśnienia.
- Wybacz przyjacielu, ale takie słowa z ust małej małpy są dla mnie rozbrajające – uśmiechnął się szeroko.
- Ach tak? Rozumiem – małe stworzenie cofnęło ręce i wdrapało się wyżej na grubą gałąź, na której subtelnie usiadła. Wyciągnęła do Angusa dłonie i wypowiedziała kilka słów językiem, którego nie znał. Poczuł najpierw delikatne ukucie gdzieś przy wątrobie, potem przy żołądku, po czym serce zaczęło go nieprzerwanie boleć, a w płucach pojawiła się siarka. Dusząc się i w panice łapiąc za szyję upuścił miecz, który delikatnie wbił się w ziemię. Patrzył teraz wybałuszonymi oczyma w górę, wyciągając do Kaleba rękę. Nie był w stanie wydusić z siebie słowa, choć z całych sił tego chciał. Wtedy ból zelżał, tak by mógł wypluć z siebie jedno słowo. Nie wahał się jakie ono powinno być.
- Wybacz -  zaskrzeczał i stracił przytomność.
Obudził się wieczorem. Wciąż miał uczucie, jakby jego wnętrze zostało przypalone, 
a on spędził tydzień w kopalni siarki, tak by mieć pewność co do uczucia jakie miało mu towarzyszyć przy każdym kolejnym wdechu.
- Żyjesz z dwóch powodów – usłyszał spokojny, znany głosik. – Po pierwsze, jesteś jedynym, który może uczynić nasz świat tym czym był jakiś czas temu. Po drugie, czuję, że mimo naszych różnic, jesteśmy w stanie się dogadać.
- Pierdolę cię – wysapał, ale poczuł kolejny ból. Zaklął pod nosem.
- Nie rozumiesz moich intencji przyjacielu. Zostałem strażnikiem, bądź powiernikiem jeśli wolisz, twojej małej misji. Ponieważ nie jesteś w żadnym stopniu związany z magią, to ja będę twoim, jakby to ująć, włochatym magiem – kapucynka zaśmiała się w zachwycie swojego żartu. Angus nie był w jakimkolwiek stopniu ubawiony, ciężko zbierając swoje cielsko z ziemi.
- Dlaczego nie mogłeś zostać człowiekiem? – wracały mu powoli siły. Angus siedział teraz oparty o grubą sosnę, jedną ręką trzymając się za klatkę piersiową, drugą natomiast, dzierżył swój miecz.
- No cóż, to w jakim stanie mnie ostatnio widziałeś, to była moja dawna powłoka cielesna, mogąca utrzymać mnie przy życiu. Związałem ją z misją przebudzenia miecza, po czym miałem odejść z tego świata. Jak widzisz mój plan nie wypalił.
- Więc przeżyłeś dzięki mojej broni?
- Nie tak jeszcze twojej, gdyż nawet po amatorsku nie potrafisz nią władać, ale wychodzi na to, iż tak jest.
- Rozumiem – podciągnął się z lekkim uśmieszkiem. – Winien jesteś mi zatem życie.
Włochaty Kaleb zaśmiał się głośnym, irytującym śmiechem.
- Śnij dalej kowalu. W tym świecie, który masz zbawić – tutaj po raz kolejny parsknął. – Nie masz pojęcia gdzie się kierować, czy jak  masz zabić to, co stanie na twej drodze.
- Odcięcie łba zazwyczaj działa.
- Zapewne – nie kryjąc irytacji kapucynka zeskoczyła z gałęzi i wylądowała na ramieniu Angusa. – Ale w niektórych przypadkach będzie to za mało. Z resztą nieważne. Jaką decyzję podejmujesz?
- Jakie mam wyjście?
- Zabić się i liczyć na to, że istnieje inny potomek Inaurisa o takiej samej relacji do niego jaką masz ty i że będzie w odpowiednim wieku jak twój, by móc Go nosić - wskazał na broń. - Ewentualnie możesz stać się godną swemu przodkowi legendą, zabijając kreatury, które bez twojej interwencji zrujnują wszystko co spotkają na swej drodze.
- Też mi wybór, ale rozumiem. Mam jedno pytanie.
- Pytaj.
- Nie ma jakichś innych rycerzy, magów i innych obrońców ludzkości, mogących zabijać te potwory?
- Rycerze, sławetni wojownicy oczywiście tak. Na pewno się będą starali, lecz bez świętej broni, będą potrzebować całych armii, by zabić niektóre ze stworów, które się uwolniły. Niektórym znowu, nie będą w stanie przeciwstawić się nawet przez chwilę.
- A magowie?
- Wiem, że nie jesteś na bieżąco z politycznym światem wielkiego formatu, ale magia od czterech dekad jest zakazana, a elita mogących otwarcie używać magii czarodziejów i wiedźm, to pięć osób, wliczając w to mnie. Reszta została zamordowana, zgwałcona, spalona, albo wtrącona do lochów, by ich cierpienie mogło trwać dłużej.
- Czyli nie mam wyboru – zasępił się z powodu brzemienia, które spadło na jego barki. Wszystko co dawne, zostało teraz z tyłu. Wiedział już, że nie miał tam powrotu.
- Masz i o to właśnie chodzi! Pamiętaj jednak, że każda twa decyzja ma większe konsekwencje niż mógłbyś sobie to wyobrazić.
- Też mi wybór.
- Ale jednak wybór!
- Czas zatem przelać potworną krew – schował miecz do pochwy i poczuł drganie głęboko w nim zaklętej mocy, której światłość zniszczy wszystkich wrogów na jego drodze. Jego serce urosło gdy to uczucie nim targnęło.
- Wspaniale - Kaleb się zamyślił. - Nie przypadkiem znaleźliśmy się w tym lesie. Na północ stąd, znajduje się małe miasteczko. Nazywa się Fasema - Kaleb wskazał swoją małą rączką kierunek, o którym mówił. - Jutro o świcie, w głównej bramie miasta pojawią się czarne istoty, opieczętowane aurą śmierci i grozy. Nie będą to byty duchowe, także będzie to doskonały trening twoich umiejętności, oraz okazja do przypieczętowania twej więzi z mieczem. W tym momencie, stanę się także twoim dozgonnym kompanem, a ty moim.
- I mam cię nosić na ramieniu?
- Tak będzie najlepiej. Pamiętaj jednak, że musimy się wzajemnie osłaniać. Jeśli jeden zginie, pociągnie za sobą drugiego do świata niematerialnego.
- Żartujesz sobie? Moje życie jest warte tyle co potężnego maga, zaklętego w kapucynkę? Dziękuję za komplement.
- Daleki jestem od żartowania, nicponiu – lekko karcąc, uderzył go w potylicę.
- Rozumiem. Nie nasraj mi chociaż na ramię – uśmiechnął się i ruszył we wskazanym kierunku.

Kaleb nie skomentował jego słów. Udali się do Fasemy, czyli miejsca w którym okaże się, czy umiejętności władania stalą zdobyte od kilku podróżujących rycerzy, magiczna małpa i cudowny, ale zagadkowy artefakt przeszłości, wystarczą by uratować swoje i liczne cudze życia.

czwartek, 22 maja 2014

Rozdział IV 'Objawienie'

Rozdział IV
‘Objawienie’
Dzień był dosyć ciepły, na tyle, by zwierzęta i co poniektórzy niepracujący ludzie, leżeli w cieniu i ciężko oddychali, popijając cenną, lodowatą wodę ze studni. Tym większym zaskoczeniem był widok ubranego od stóp po zęby rycerza, oraz jego konia spowitego w specjalnym bojowym rynsztunku, którzy teraz zbliżali się do domu naszego bohatera. Angus wiedział kim jest przybysz, oraz z czym wiąże się jego przybycie. Ucieszył się. Trwało to chwilę zanim gwardzista zbliżył się do niego, więc w wyrazie zniecierpliwienia, udał się szybkim krokiem, nie czekając na łaskawe przybycie jego gościa.
Kiedy zbliżał się i widział coraz dokładniej przybysza, coś w nim tknęło. Zatrzymał się i uważniej przyglądając się skąpanemu w świetle wysoko jaśniejącego słońca rycerzowi, zatrzymał oddech. Wokół wysokiej sylwetki unosiła się ledwie zauważalna aura migoczącego powietrze. Tak jakby bił od niego chłód, który schładza jego nagrzane, od uparcie, bez przerwy grzejącego wówczas słońca. Teraz będąc od obserwującego go kowala o niecałe pięćdziesiąt jardów, w oczach Angusa ukazały się kolejne niepokojące, a przed rokiem nieobecne, dziwne szczegóły. Jego wcześniej niemal śniada twarz, teraz przypominała płótno wyblakłego pergaminu, okryte serią podobnych błyskawicom, popękanych żył. Jego ciężka zbroja, z bliska była brunatna i ciężko nadwyrężona potężnymi cięciami, które widniały na jej powierzchni. Czarna, ziemista 
i utytłana w zaschniętym błocie, peleryna, wisiała z jego prawej strony, okrywając odrobinę czarny hełm, który jako jedyny był taki sam. Gość naszego bohatera był teraz niemal łysy. Niemal dlatego, że na głowie posiadał jeszcze strzępy potarganych, wąskich pasów włosów, które wyglądały jakby ich właściciel sam je sobie bez zastanowienia wyrwał, w nerwach bądź dzięki dzikiej furii i jej siostrze desperacji. Jedno ramię miał całkowicie odsłonięte, gdzie od łokcia aż po bark, zdarta skóra odsłaniała brudne i psujące się chyba mięso. Podróżnik przybliżył się do Angusa i pochylił ku niemu głowę.
Dwie rzeczy przykuły uwagę kowala. Pierwsza z nich był monstrualny, nie do wytrzymania smród gnijącego ciała, druga natomiast, biel spowijająca jego oczy. Stał się ślepcem, a w jego towarzystwie, poczuł chłód przecinający głęboko skrywane lęki i myśli, których nie znał nikt prócz Angusa.
- Witaj przyjacielu – zachrypiał. – niegościnne te wasze drogi, nie ma co.
- Tak słyszałem.
- Swoich dróg nie znasz?
- Te potrzebne znam. Ale powiedz mi raczej, co u licha się z tobą stało? Przeglądałeś się ostatnio 
w zwierciadle?
- Niestety, ten rodzaj przyjemności jak widzisz – wskazał gestem ręki na swe oczy. – Nie jest mi już niestety dany.
Angus przypatrywał się z niedowierzaniem na wpół żywemu mężczyźnie, po czym pokręcił głową.
- Jak tu trafiłeś bez oczu?
- Mój rumak jest zaufaną kobyłą. Wielokrotnie przebywałem ten trakt, więc zdążył go zapamiętać.
- Ciekawie mówisz, lecz ledwo poznaję w tobie człowieka – odrzekł mu powoli się cofając.
- Nie lękaj się mnie, przyjacielu. Ślepiec i półżywy mąż, jest najmniejszym z twych zmartwień – powiedział ponownie ledwo słyszalnym, zachrypłym warkotem.
- Półżywy? – starał się pokazać, że nie rozumie o czym jego gość mówi.
- Nie udawaj. Przecież widzisz czym się stałem przez ostatni rok, a może też oślepłeś?
- Skądże. Po prostu ludzie dziwne mają pomysły, a ja w coraz większą ilość tych pomysłów zaczynam powątpiewać.
- Rozumiem – westchnął i poprawił sobie lewy naramiennik, który lekko opadał. – Zatem dwa miesiące, co?
- Dwa miesiące – powtórzył.
- Pewnie nie możesz się doczekać.
- Właściwie to poza lekką ciekawością, nie mam pojęcia czego mam się spodziewać. Od rodziców nie uzyskałem wyjaśnienia kim jest nasza rodzina, a o samym dziedzictwie, mój ojciec nie chce nawet wspomnieć.
- Wszystko się rozwiąże gdy chwycisz oręż w dłoń.
- Wspaniale – skwitował go chłodno. – Ale może jednak jesteś w stanie coś mi opowiedzieć?
- W momencie wypełnienia się tej części twego życia, ujrzysz obrazy i pojmiesz wiedzę, która wszystko powinna ci wyjaśnić.
- Skąd ta pewność w twym głosie?  - zapytał.
- Powiedzmy, że prawie całe życie, wzrok i węch, to wystarczająca cena i powód bym mógł być teraz pewnym.
Angus zmieszał się odrobinę, gdyż dopiero teraz zrozumiał jak wiele jego gość poświęcił swego zdrowia, życia i wolności dla sprawy, której prawdopodobnie, poza zapewnieniami kapłanów i wieszczy, nie do końca rozumiał.
- Poznam twe imię?
- Niedługo już nie będzie ono miało znaczenie – ze smutkiem stwierdził podróżnik i zaczął z trudem schodzić z swego wierzchowca.  Jego rozmówca szybko podszedł do niego i dotykając jego lodowatej skóry i okrytej prawie szronem zbroi, pomógł mu zsiąść.
- Chcę wiedzieć z kim rozmawiam. Dla mnie to ma znaczenie.
- Dobrze powstrzymaj konie, spokojnie. Nosiłem wiele imion w czasie swego żywota. Teraz nazywam się inaczej, niźli kiedy ma nieżyjąca już matka, przytargnęła mnie w bólu i cierpieniu na ten padół łez – idąc pod rękę z kowalem, wpółżywy starzec wyciągnął przed siebie rękę, by przygotować się na ewentualne spotkanie z framugą drzwi, czy mocną ścianą.
Angus czekał chwilę, gdyż wiedział jak często cierpliwość daje nagradzające człeka informacje, czy niosące zrozumienie wieści. Usadowiony gwardzista, bądź wspomnienie jego dawnej rycerskiej osoby, jawiące się teraz w obrazie nędzy i rozpaczy, jaką rozpościerał ów jegomość, westchnął i zapalczywie złapał się dłońmi za biodra. Szybkim ruchem i towarzyszącym temu chrupnięciu, bądź skrzypnięciu przestawianych, prawie jak łamanych kości, odetchnął z wyraźna ulgą.
- Pieprzony kręgosłup. Kolejne zmartwienie dla zbyt szczęśliwego starca – zażartował, lecz jego gospodarz nie zareagował na jego uwagę.
- Widzę, że atmosfera w tym domu jest przytłaczająco ciepła – wyjął krótki pergamin zawinięty w szmaragdowy kawałek dobrze uszytego lnu i położył go obok siebie, na stoliku, jakby wiedząc że on tam się znajdował. – Pamiętałem od ostatniej wizyty – wyjaśnił.
- A już myślałem, że biel spowijająca twe oczy to ułuda.
- Zapewniam cię chłopcze, niczego bardziej teraz nie pragnę – skwitował komentarz młodzieńca.  – Więc…
- Więc? – zawtórował mu.
- Chcesz znać moje imię – Angus przytaknął odruchowo, choć nie wydał z siebie dźwięku, siedząc teraz w podnieceniu równym temu towarzyszącemu widokowi erupcji wulkanu, bądź wielkiej fali zmywającej przybrzeżne mieściny, czyli trwoga, ciekawość i zachwyt.  – Domyślam się, że chciałbyś również wiedzieć o co chodzi w tej całej historii, co?
- Owszem, nie obrażę się, jeśli mnie oświecisz.
- Wspaniale. Może byś tak poczęstował czymś styranego gościa?
- Oczywiście. Wina, wody, coś do jedzenia?
- Zbytek łaski. Pajdę chleba i coś gorącego.
Po chwili Angus przyniósł to czego oczekiwał jego gość. Wręczył mu pieczywo i podał do ręki wysoki kubek, z którego parowała esencja świeżo zaparzonej herbaty, oraz wciśniętej do niej cytryny.
- Dziękuję – oznajmił.  – Porozmawiajmy zatem.
- Tak, mów wreszcie.
- Imię moje, które używałem w królestwie Ditiosa Trzeciego, naszego króla, oby jego rządy trwały wiecznie – skłonił się jakby był zobligowany do tego gestu. – to Kaleb Gatus.
- Ma godność to Angus – ukłonił się w pas swemu rozmówcy i zasiadł przy nim.
- Tak, dobrze jest się przedstawić nawet po tak długim czasie, w końcu nie jesteśmy zwierzętami.
- Ano nie jesteśmy – przytaknął mu.
- Przejdźmy do meritum sprawy.  Nie wiem co wiesz do tej pory, ale zaraz. Gdzie są twoi rodzice?
- Miesiąc temu zabrała ich śmiertelna, wyjątkowo paskudna febra, panosząca się po naszych ziemiach. Pochowałem ich, a naszymi ziemiami doglądają moi szwagrowie, mieszkający nieopodal – Angus posmutniał na wspomnienie swych dobrych dla niego rodziców, którzy często go prali, wyzywali i wymagali od niego posłuszeństwa, ale dzięki którym nauczył się żyć w tym nienajmilszym ze światów.
- Twe siostry zatem również z nimi mieszkają?
- Tak wszystkie. Nawet ta najmłodsza piętnastoletnia, żyje u dwóch mych sióstr i ich mężów z narzeczonym, dobrym, pracowitym i uczciwym chłopakiem.
- Nie byłbym tak pochopny by zapewniać o czyjejkolwiek uczciwości, ale ta mądrość przyjdzie ci z czasem.
- Zatem powód twej zeszłorocznej jak i dzisiejszej wizyty Kalebie? – wtrącił Angus widząc, iż jego towarzysz odchodzi od tematu go interesującego.
- Tak oczywiście – wziął głęboki oddech. – Jesteśmy sami?
- Jak zapewne to wyczuwasz, nikogo nie ma w odległości kilkudziesięciu metrów.
- Dobrze – sięgnął szybkim ruchem, podobnym temu gdy ktoś chwyta za rękojeść skrywanego sztyletu, i zza ubrania wyciągnął krótki nożyk, podobny do rozcinania listów. Podał go Angusowi.
- Użyj go i rozetnij wiadomość, którą napisałem do ciebie w tamtym roku – wskazał palcem na szmaragdowy podarek leżący obok na stole. Angus posłusznie wstał i wziął do ręki list, sprawnie go rozcinając.
- Przeczytaj na głos – uśmiechnął się Kaleb, a na jego policzkach, tu gdzie u normalnej osoby pojawiają się dołeczki towarzyszące uśmiechom, zaczęła pękać mu skóra, opadając powoli na ziemię. Jego gospodarz nie zauważył tego, zaaferowany wiadomością. Zaczął czytać:
„Drogi Angusie Peliary, za czternaście miesięcy nadejdzie dzień mający zmienić życie nie tylko twoje, lecz życia wszystkich żyjących w naszym królestwie. Twój przodek, o którym dowiesz się wszystkiego tego dnia, był wielkim człekiem, który został pobłogosławiony przez bogów. Inauris Wielki, pogromca demonów, potworów, zła w jakiejkolwiek postaci, jest twym przodkiem. Na tobie ciąży błogosławieństwo, choć ciążeniem tego nazywać nie powinienem, byś kontynuował jego wielkie dzieło. Dostaniesz wielki dar w postaci oręża swego przodka i wraz z nim, według słów samego Inaurisa, otrzymasz wiedzę całego życia jego właściciela oraz kilka innych użytecznych narzędzi w szerzeniu dobra. Pamiętaj jednak, iż przychodzą one z ceną, której nawet sam Inauris nie był w stanie odkryć. Ale cóż, obietnica wielkości i niemal możliwej do dotknięcia boskości brzmi wspaniale. Wspomniany dar to niepowstrzymany w boju błogosławiony miecz, który nie może zostać oprócz ciebie dzierżony, gdyż niesie wówczas ze sobą natychmiastową śmierć. Przekazana mi, iż w momencie gdy nadejdzie odpowiedni moment a zabraknie wokół ciebie kogokolwiek by ci wytłumaczyć gdzie masz iść, to ja mam być tym przewodnikiem. Niestety dzisiaj dowiedziałem się o klątwie, która spowija mą duszę. Mam dziewięć miesięcy i dziewięć dni życia, po czym rozpadnę się jako popiół, czy kurz zdobiący brudne trakty. Pamiętaj o jednym drogi przyjacielu, co jest najważniejsze, kiedy do ciebie przyjdę, zabraknie dwóch miesięcy do tego byś podjął cudowny miecz i wraz z nim podniósł dziedzictwo swego przodka. W momencie w którym zginę to ty będzie musiał poradzić sobie z moją pozostałością. Wówczas dojrzysz użyteczność i potęgę mocy, której staniesz się właścicielem. Istnieje list, sprzed lat, adresowany do twego ojca, gdzie będziesz miał wyjaśnione jak miecz znalazł się na twej ziemi. Schowany jest pod kilkoma głazami, które zawsze twa matka chciała usunąć z waszej ziemi, lecz za namową Zacharego nigdy do tego nie doszło. W momencie gdy poczujesz i zdobędziesz ta pewność swojej nowej drogi i spełnionej tożsamości, ruszaj na zachód, gdzie czekają na ciebie kłopoty i problemy do rozwiązania. Jeśli tego nie zrobisz, cień ogarnie całe nasze królestwo, a rodzaj ludzki stanie się albo wspomnieniem, albo w najlepszym przypadku więźniem innej nacji. Oby światło naszych bogów prowadziło cię przez życie z ogniem dobra w twej prawicy. Kaleb Gatus, przeklęty rycerz.”
List był ozdobiony znakiem rodowym którego nie rozpoznawał, a tył listu pokrywała odciśnięta, bordowa dłoń.
Angus patrzył się w list, studiując każde zdanie, wszystkie słowa i sposób w jaki mógł rozumieć treść w nich zawartą. Uniósł głowę
i zobaczył, iż Kaleb ledwo siedzi, opierając się o ścianę, gdyż siedział już na podłodze.
- Do cholery jasnej, czy legendy są zatem prawdziwe? Czy są przeto nie mitami, lecz opowieściami, a raczej relacjami?
- Mówisz o potworach, demonach i krewniakach wszystkiego co pochodzi z czeluści mroku?
- Tak.
- Odpowiadając na twe pytanie – tak, większość  tych opowieści to nieco wyolbrzymione, lecz oparte na faktach doniesienia.
- I to ja, kowal, mam z nimi…
- Się spotkać i je wytępić, dokładnie tak.
Nastąpiła cisza, a po niej Angus opadł na krzesło. Puścił list, swawolnie opadający na podłogę.
- Mam czekać do swych urodzin? Dlaczego?
- Nie wiem, ale widziałem już tak potężne, niewyjaśniane za pomocą zdrowego rozsądku rzeczy z udziałem naszych wieszczy, że zawierzę ich słowom.
- Rozumiem. Zatem miecz.
- Tak.
Angus nie mógł uwierzyć, że to wszystko jest prawdą. Lecz czemu nie? Przed nim siedział ledwo przypominający człowieka trup, który rozmawiał z nim o rzeczach nie tak daleko wykraczających poza wyobraźnię bajkopisarzy, których spotykał na swej drodze. Zatem me życie zmieni się całkowicie, a ja stanę się przepęd zaczem demonów, pogromcą wiedźm i mordercą potworów – pomyślał. Spojrzał przez okno, gdzie znajdował się jego ukochany warsztat. Tyle pracy, lat ciężkiej harówki pójdzie na marne.
- Nie myśl teraz o tym – przerwał mu złośliwie ciąg myśli Kaleb. – Prędzej czy później fala zła ogarnie całe ziemie i dotrze do twej rodziny, przyjaciół i sąsiadów. Wtedy jednak, będzie już za późno, gdyż bestia która rozpościera swe spojrzenie na ziemie ludzi, podniosła swój łeb i nie zamierza cofnąć się przed niczym. Czas natomiast, jest jej sprzymierzeńcem.
- Dobrze, zatem czekamy sześćdziesiąt dni. Dowiem się, co takiego jest mi pisane i jaką rolę mam odgrywać w tym nowym rozdziale życia, jak widać mającym zmienić cały doświadczany przeze mnie świat.
- Tak, czekamy – Kaleb zakasłał, a jego rękę, którą zakrył usta, pokryła teraz purpura krwi. Angus uniósł brwi i patrzył się na umierającego starca. – To nic takiego. Najprostszy skutek mojego wyboru, by dostarczyć ci wieści wbrew złu, które opanowuje powoli dwór króla. Ale o tym dowiesz się, kiedy przyjdzie czas. Dwa miesiące i pamiętaj o tym co napisałem w liście, na temat moich pozostałości którymi masz się zając, a wiedz, że nie mówiłem tam o swoim ciele – skończył i szybko stracił przytomność, zostawiając Angusa z niewyjaśnionymi pytaniami. Teraz jego oczekiwanie sięgało zenitu, sprawiając iż jego zazwyczaj cierpliwa natura, znikała wraz z każdą upływającą chwilą..