Rozdział VII
'Sprawdzian'
Fenomenalny, gorejący ogniem oręż,
trzymany teraz przez prawą dłoń Angusa, sprawił, że serce olbrzyma zamarło. Sam
właściciel miecza poczuł nieprzyjemne uczucie, przepływające przez najgłębsze,
skrywane przez niego zakamarki jego duszy, gdzie niekoniecznie dobre pomysły i
idee, zmieniały się z wyobrażeń, w snute, możliwe do zrealizowania plany.
Wielki stwór, wystający barkami ponad wysokość drzew, zatrzymał się z wyrazem
chwilowej trwogi na swym pysku. Obrócił się szybko, wyraźnie kogoś bądź czegoś
wyglądając.
- Miecz działa?! - z zachwytem Angus
rzucił do Kaleba.
- Nie. Ktoś go wezwał - z niepokojem
rzekła mała kapucynka skrywająca majestat potężnego czarodzieja.
- Ale... - nie zdążył dokończyć, gdyż
kilkadziesiąt metrów od nich, pojawił się kolejny, tym razem jedynie skalny
gigant, rozpruwający ze smakiem końskie cielsko i smakując się w surowej
koninie. Był niższy od swego kuzyna, oraz nie posiadał ognistych żył, jak ten
czteroręki. Tam gdzie powinna znajdować się twarz, łapczywe spojrzenie rzucało
na nich pojedyncze oko, a krzywy nos sapał sponad szeregu ostrych jak brzytwa
kłów. Jego skóra składała się z grubej, litej skały, przerywanej co chwila
konarami wystających drzew i gęstych krzaków. Dwuręki i niestety nagi, gdyż nie
miał na tyle przyzwoitości co jego przyjaciel by obedrzeć ze skóry jakąś istotę
i odziać się w jej skórę, przyglądał się teraz Angusowi, gdy ten trzymał przed
sobą cudowny artefakt przeszłości.
Przez głowę właściciela tegoż miecza
przepływały teraz niepokojące myśli, a w jego sercu pojawił się zwyczajny
ludzki lęk. Wątpliwości przytłumiły mu ogląd sytuacji. W tym czasie, oba stwory
odwróciły głowę i patrzyły za siebie w stronę kłębowiska dymu, który za sobą
przyniosły.
- Ach jaka szkoda, że Inauris Przeklęty
nie może stawić mi ponownie czoła! – usłyszeli potężny, głęboki i niski głos,
wypełniający wszystko dookoła. – Miernota, starający się dorównać swemu
przodkowi w konflikcie, o którym nie ma najmniejszego pojęcia! – spośród dymu
zaczynała się formować dziwaczna sylwetka.
- Ukaż się demonie! – wykrzyczał pewny
swego Angus. W końcu miał w ręku święty relikt pogromcy demonicznych kreatur.
- Nie nauczyli cię pokory, dziecko. – niski głos nie wyrażał ani cienia
dezaprobaty, lecz owe słowa brzmiały raczej jak spokojna reprymenda nauczyciela
chcącego, by jego podopieczny polepszył swe zachowanie z obopólnym zyskiem.
Potomek Inaurisa
poczuł ucisk na szyi, a dokładniej, w jego jamie ustnej. Miał wrażenie, jakby
ktoś kościstą garścią, pochwycił mu język, ściskając go niemiłosiernie. Ból
sparaliżował mu najpierw mowę, po czym poczuł jak unosi się do góry, wciąż
trzymając w ręce miecz.
- Silna wola –
zauważył nieznajomy. – Lecz nawet najtwardsza stal, może być złamana.
Po tych słowach, kości w ramionach Angusa,
oraz obydwa piszczele, zaczęły się okropnie rozciągać we wszystkie możliwe
strony. Czuł jak skóra i mięśnie gorzeją żywym ogniem. Chciał
krzyczeć, lecz nie mógł. Ból przesłonił mu wszystko, a trwanie w nim
wydawało się nie kończyć. Kiedy mimo ogarniającego jego umysł cierpienia otworzył
oczy, zobaczył interesującą scenę. Zza jego pleców wybiegła mała kapucynka i
stanęła pomiędzy nim a złowrogim towarzyszem, rozciągając obydwa swe ramiona.
Przed nią zmaterializowała się rosła sylwetka mężczyzny, ubranego w
błękitno-czarne szaty, który wyglądał jakby składał się z wypełnionej światłem
aury. Aura tej postaci odpędziła jednym ruchem i wykrzyczanym potężnie
brzmiącym słowem czarną mgłę, zatapiające niewidoczne acz bolesne kły w ciele
Angusa, czyniące mu przecież tak potworną krzywdę. Ból ustał, a on odzyskał
jasność umysłu. Dźwignął się na nogi.
Czarna,
wyprostowana, wysoka sylwetka, stała teraz dwadzieścia metrów od niego. Ubrany
w cudownie wykończoną złotymi elementami onyksową zbroję, blady lord, wyciągał
ku Kalebowi dłoń. Oba olbrzymy, stały tępo przyglądając się całej scenie. Sam
Angus dopiero teraz zauważył, iż do prawej łapy kapucynki, przyczepiony był
srebrzysty łańcuch, którego drugi koniec opiewał jego miecz. Jego wzrok zaczął
płatać mu figle, gdyż obraz rozmywał się co chwilę, by po kilku sekundach znowu
się wyostrzyć. Nie był w stanie dojrzeć twarzy bladolicego mężczyzny, gdyż
ukryta była za purpurową maską. Widział natomiast jego oczy. Krwiście czerwone
jarzyły się czystą nienawiścią i chęcią ponownego mordu. Bez zastanowienia rzucił
się na niego z świetlistym orężem rozpraszając otaczający go mrok. Potężny
czarnoksiężnik nie spodziewał się tak lekkomyślnego, zuchwałego, ale i
skutecznego ruchu z jego strony. Uchylił się przed pierwszym cięciem i cofnął
atletycznie skacząc do tyłu.
- Już za późno –
wyszeptał, odwracając się plecami.
- Chodź no tu! –
w gniewie Angus rzucił mieczem w stronę oddalającego się łotra. W momencie gdy
broń opuściła uścisk jego nowego właściciela, jego oponent szybko obrócił się i
zatrzymał. Zdziwienie Angusa zatrzymało jego ciało i kazało czekać.
Czarnoksiężnik wyciągnął dłoń, prawdopodobnie chcąc złapać miecz, lecz święty
relikt zawisł tuż przed jego dłonią. Białe, świetliste i oślepiające światło
zaczęło palić rękę czarnego maga. Jego dłoń zapłonęła i zaczęła zamieniać się w
pył. Okropny ryk bólu i odruch cofanej ręki ze strony czarnoksiężnika, wydał
się Angusowi czymś co nie przyniesie mu niczego dobrego. Zraniony przeciwnik
ruszył do tyłu i w tym momencie Kaleb pod swą postacią kapucynki, wskoczył zdyszany
na ramię swego towarzysza. Idący szybkim krokiem mężczyzna, zatrzymał się i
wskazał ich swą niezranioną, prawą dłonią.
- Zabić te psy!
– wykrzyczał z wolą mordu w głosie! – Przynieść mi ich głowy!
Dopiero teraz
Angus zobaczył czemu, lub raczej komu miał teraz stawić czoła. Dwa giganty
stojące nieopodal, czterech tak samo bladolicych ludzi z zakrytymi twarzami,
ubranych w trochę podobne do ich lorda, czarno-bordowe szaty i wystające spod
nich dobrze wykończone, lekkie zbroje, oraz kilka dziwnych, zgarbionych,
niskich istot.
Zielonkawy
odcień ich brudnej, splamionej krwią skóry, żółte ślepia z czarnymi źrenicami,
wskazywały na pochodzenie z jakichś spaczonych złem ziemi. Grube zbroje,
okrywające masywne ciała, porysowane były cięciami mieczy i włóczni. Każda z
tych obrzydliwych w oczach Angusa istot, nosiła na twarzy lekki hełm z ludzkimi
oczami zatkniętymi na krótkich rogach. Na klatce piersiowej wygrawerowany był
ciekawy znak, którego znaczenia czy swoistego pochodzenia, nasz bohater w
żadnym razie nie mógł się domyślać. Teraz kiedy przyjrzał się im po kolei
zauważył, że zza szóstki tych stworów, wygląda ich cała trzydziestka, może
nawet czterdziestka. Angus poczuł na plecach dreszcz lęku i spływające po czole
krople gorącego potu.
- Jesteśmy
zgubieni – powiedział chyba bardziej do siebie, niż do swego włochatego
towarzysza.
- Módl się! –
odpowiedział mu.
- Co? -
nie zrozumiał.
- Módl się do
Lavi! Natychmiast!
Angus słyszał o
dobrych bogach i z przyzwyczajenia modlił się do nich w chwilach słabości, bądź
kiedy chciał zwyczajnie podziękować za dary jakimi go obdarzali. Lavi jednak,
była patronką świętych rycerzy, więc nigdy dotąd nie miał sposobności się do
niej modlić, a sama myśl o takim akcie, wydała mu się absurdalna.
- Ale po co?
Gromada niskich obleśnych istot, zaczęła
bieg jakieś sto pięćdziesiąt, może sto trzydzieści metrów od nich, kierując się
wprost na nieubłagane, pewne spotkanie. Dwa giganty uderzyły się tępo
głowami, na znak gotowości do walki jak można mniemać i opieszale zwróciły
ku nim swe parszywe oblicza. Czwórka groźnie wyglądających wojowników
natomiast, dobyła miecze i zaczęła się powoli zbliżać, idąc bez pośpiechu.
Chcieli by czterdziestka okrutnie wyglądających istot, odwróciła uwagę
potężnego wojownika (w ich mniemaniu, broń tego rycerza właśnie powstrzymała
ich pana, więc musiał być kim wielce potężnym – jak to pozory czasami mogą
ocalić nam skórę), a oni mogli swobodnie go wykończyć.
- Nie pytaj!
Orkowie nadchodzą! – Kaleb wskazał mały oddział, który z trzymanymi w swych
oślizgłych łapach włóczniami, biegł teraz ku nim z wyrzeźbionym w wzroku jednym
słowem – krew.
Tak jak uczył go
wiele lat temu jego ojciec, szybko ukląkł na jedno kolano, trzymając przed sobą
miecz, który oparł z kolei pięknym ostrzem o ziemię. Wymówił w głębi siebie
słowa, które płynęły z jego duszy, niekoniecznie teraz kontrolowane przez jego
umysł: „Błogosławiona Lavi,
przyjdź mi z pomocą, a uczynię swe życie darem dla ciebie!” No cóż, w normalnych warunkach te
słowa byłyby nic nieznaczącymi wyrazami plączącymi się w powietrzu, lecz gdy w
ręku trzyma się wspaniały relikt pogromcy zła, sprawa przedstawia się inaczej.
Wszystko trwało kilka sekund. Kaleb
zeskakując z ramienia Angusa, wylądował niedaleko, obracając się ku klęczącemu
młodzieńcowi, którego niespodziewanie potężna magia okryła swym świetlistym,
srebrzystym płaszczem czystej mocy. Ów jeszcze młodzieniec, zaiskrzył niczym
gwiazda na nieboskłonie i wydawało się, że urósł. Jego ramiona się poszerzyły
tak jak cała sylwetka zdawała się wydłużać i puchnąć. Czarne włosy stały się
śnieżnobiałe, a błękit oczu rozjaśniał, przypominając o dawnej chwale przodków
dzisiejszych ludzi. Poczuł że jego żyły płoną czystą energią boskiego
pochodzenia. Takiego uczucia nie zapomina się nigdy, choćby się miało setki
innych równie intensywnych doświadczeń. To poczucie potęgi, czystej dobroci
wlewającej się do umysłu i ducha, oraz uczucie że nie ma teraz jakichkolwiek
granic, a czas to tylko słowo. Kiedy zobaczył teraz tę czterdziestkę orczych
istot, które zgarbione cofały się przed nim, a raczej tym jaśniejącym
majestatem poczuł, że to nie na nich powinien się skupić.
Kiedy podniósł wzrok, kilkadziesiąt metrów
od niego ujrzał czarną aurę, która towarzyszyła temu straszliwemu
czarnoksiężnikowi. Taki mrok wydał mu się teraz całkowitym zaprzeczeniem tego
czym wówczas się stał – a był ostrzem światła, synem czystości. Jego dusza
pociągnęła go do przodu, nie zważając na inne zagrożenia.
Orkowie rozpierzchli się tak jak zawsze,
gdy w grę wchodziła czystego pochodzenia moc, krzycząc wniebogłosy i w panice
wymachując rękami. Ich strach rozbawił Angusa, więc łaskawie dwoma
nieznacznymi, niemal arystokratycznymi gestami dłoni, spalił ich wszystkich do
cna. Najpierw pojawił się srebrny błysk, za którym przyszedł odurzający gorąc
białego, jasnego prawie jak słońce płomienia. Pierwszą zniweczył szesnastkę
uciekającą po jego lewej stronie, potem drugą część tej gromady, po prawej.
Jego oczy spoczęły na gigantach, które przyglądały mu się z szczerym
nieudawanym otępiałym zadziwieniem. Z reguły nie były to istoty najwyższych
lotów, kiedy rozważamy intelekt, a ci dwaj byli dumnymi przedstawicielami
swoich ras. Wiele nie myśląc ognisty, czteroręki gigant zamachnął się swą
gigantyczną maczugą, a jego kamienny kompan zawtórował mu tym samym z drugiej
strony, celując w idącego pewnie przed siebie Angusa. Jakby nie zważając na
nich, jaśniejący niemal świętym blaskiem jeszcze kilka dni temu przeciętny
kowal, czuł teraz wypełniającą go moc, której nie mogło nic powstrzymać.
Wielka maczuga i z drugiej strony kolejna
wielkości przysadzistego drzewa, spadły na niego z impetem mogącym zburzyć
ceglane ściany wysokiego domu. Nastąpił ogromny huk uderzenia i dwa stwory
zostały odepchnięte, oraz rzucone do tyłu na plecy. Zdezorientowane, leżały
teraz i szybko próbując pozbierać się by stanąć na równe nogi, zdążyły jedynie
podnieść głowy by zobaczyć, że mężczyzna bez najmniejszego szwanku idzie dalej
za ich panem. Odwrócił ku nim wzrok, a w ich głowach pojawiło się najpierw
pieczenie, a potem prawdziwy ogień żrący wnętrza ich czaszek. Spalone do cna
lica, padły teraz opieszale się dymiąc. Nawet olbrzym, wydawałoby się ognisty,
sczezł na ziemi, rozpadając się w postaci pyłu, który został po chwili rozwiany
przez jeden odrobinę mocniejszy podmuch wiatru.
Czwórka popleczników czarnoksiężnika,
odzianych w wspaniałe szaty i świetnie wykończone zbroje, uniosła teraz osiem
ostrzy ponad swe głowy. Każdy z nich, trzymał w jednej ręce czarny miecz, z
którego klingi sączył się leniwe smolisty dym. Ich oczy także skąpane w
czerwieni, wędrowały ku Angusowi z żądzą mordu.
Angus poruszał się w nadnaturalny sposób.
Jego ciało w akompaniamencie białego światła, znikało i pojawiało się kilka
metrów dalej, uparcie podążając za czarnoksiężnikiem. Czwórka wojowników
wybiegła mu naprzeciw i rzucała się z całą swą niekrytą nienawiścią. Żadne z
ponurych ostrzy, nie dosięgło Błogosławionego, a jego wzrok spoczął na ich licach,
po raz kolejny wypalając je do cna. Ich ryk przeżywanego cierpienia, niósł się
po całej okolicy, zbierając żniwo strachu wlanego w serca mieszkańców
nasłuchujących przez ściany makabrycznego pojedynku. Zaczął biec.
Widział w oddali malejącą sylwetkę istoty
spowitej mrocznym cieniem, która nerwowo co chwilę obracała się ku niemu. Był
zbyt szybki. Angus zatrzymał się i obrócił wzrok ku Kalebowi. Widział teraz
cały majestat dawnego czarodzieja, który stał w tymczasowej chwilowej, duchowej
postaci. Oblicze czarownika uśmiechnęło się, a jego dłoń lekko, z rozwagą,
pomachała na znak pozdrowienia. Po tej ulotnej chwili zniknął, a na jego
miejsce pojawiła się malutka małpka. Dopiero teraz uzmysłowił sobie, iż
dostojeństwo potężnej mocy zniknęło, a jego dusza nie była już spowita w
rozkoszy i przyjemności doświadczania świętego blasku. Kapucynka patrzyła się
na niego spode łba.
- Ciekawe – skwitowała.
Angus kiedy starał się coś powiedzieć,
dopiero po chwili odczuł, jak jego usta nie poruszają się , a serce
wali jak oszalałe.
- Zaczekaj. Potrzebujesz czasu. Teraz
usiądź. Wytłumaczę ci co właśnie zaszło – małpka wyjęła małego krakersa,
skrywanego do tej pory w kieszonce swojego ubranka i zaczęła spokojnie go
konsumować.